Skra

Nikolas Kornesczan

Płynęliśmy do rantu realnego obszaru:

znikający błękit,

anulujący wypłukiwania innych wymiarów;

rozszczepy, z których wybuchał glans przydatny oświetleniu

wody wokoło nas.

 

Ta coś, co zostawało na tej samej odległości,

jak gdyby lekceważąc

nasze, czym dalej pośpieszne, przesuwanie.

Zobowiązując wierzyć,

że my może już i nie znajdowały się

w tym świecie, gdzie wszystko wyglądało coraz

czymś innym.

 

Tu, gdzie już nie można było poświadczyć

prawie nic. Nikim.

Z wyjątkiem tego,

co nam zdawało się, że oglądaliśmy:

palący zefir,

określające fasady możliwej budowli;

 

skra wyraźnych kolorów,

płonący między ścianami cieni,

wznoszące się w pobliżu. I coś, co

na zawsze zostawało

w naszych poglądach i myślach.

Jak punkt orientacyjny własnego jestestwa,

twierdząc  ten fakt,

że byliśmy właśnie tu.

W tej aureoli znad wody

z której pierwsze formy ziemi

muszą były wgramolić się 

tylko potem kilka dni.

Po raz pierwszy, w całym wszechświecie. 

Inne teksty autora