Sekwencja snu (bez tytułu)

John Ashbery


Tak jest, ścięła ogromne drzewo.
Znów było nam lżej oddychać.

I to nie dziura w krajobrazie 
uradowała nas, a raczej zaproszenie dla pogody,
żeby nas odwiedziła w dowolnej porze.

Co uczyniła, stosownie do naszego nierosnącego nią zainteresowania.

Po trzeciej wpadce postanowiliśmy 
dorzucić sensu. Nic z tego.
Nasz gobelin sam bez przerwy się ożywiał 
na przekór tym przeraźliwym brzegom. Można było do niego zajrzeć 
i zobaczyć martwą od lat mgłę,
wesołe słowa powitania wypowiedziane całe stulecia temu.
Co gorsza, zmierzaliśmy dokądś;
i nie była to już żadna firma krzak, ale kantata
którą przyroda zamówiła wcześniej u niebiańskiego gastronoma,
i zamówienie właśnie zrealizowano.

Fałszywych nut było tylko kilka; to miało mniejsze znaczenie 
niż kot w katedrze. Raptem wszyscy śpiewaliśmy
nasze pamiętniki zemsty, albo służalcze kartki z podziękowaniem, czy co tam jeszcze.
Hotel kazał nam płacić od godziny 
ale nie wiedzieć czemu w ostatecznym rachunku
nie uwzględniono telegraficznych drutów. Znikła również wieża ciśnień
jak gdyby wymazała ją niebieska gumka dziecka.

To właśnie wtedy sieć bijących dzwonów 
wyklarowała nam to, cośmy powinni byli wiedzieć już przed laty:
że krok w złym kierunku jest dziurką od klucza
wiodącą w stronę ruchliwego dzisiaj horyzontu, jak siano, które
wydaje się wiedzieć dokąd zmierza, kiedy zmierza.

z tomu „Your Name”, 2000

tłum. Piotr Sommer