Dziennik 2010

Marek Kielgrzymski

2 stycznia

 Wrota garażu zamarzły.

 

4 stycznia

 Rok nowy? Jaki on tam nowy! To wszystko nocne powtórki tych samych dni.

 

5 stycznia

 Max wystawił swój rękopis na aukcję w Allegro.

 

7 stycznia

 Stoję przed szlabanem w lesie oliwskim z okiem zaczarowanym perspektywą. Cisza skupia się. Śnieg bezszelestnie drobi. W sercu wybuchy goryczy.

 M życzy mi dobrej, samotnej nocy życia.

 

9 stycznia

  „Kto samotnie siaduje, samotnie sypia i samotnie chadza, kto się wytęża i samotnie zwycięża samego siebie, ten rozkoszuje się samotnością lasu.”  Siddhattha Gotama Ścieżka mądrości Buddy

 

10 stycznia

 Plemiona rdzy.

 

11 stycznia

 „Wolny ptak jest najwierniejszym stworzeniem tego świata.”  Edward Stachura Pokocham ją siłą woli

 

13 stycznia

 Poranna panika. 20 mg paroxetinum.

 

15 stycznia

  „Czasem czuję zupełnie wyraźnie, że ja - to coś więcej niż ja. Mam w sobie coś niezniszczalnego, coś bardzo wzniosłego, jakąś cząsteczkę Ducha Wszechświata. Pan tego nie odczuwa?”.  Aleksander Sołżenicyn Oddział chorych na raka

 

18 stycznia

 Z listu do Ann: A rozpacz podpowiada mi różne pomysły. Rozpacz pomieszana z melancholią, słodkim bólem i tęsknicą aż do kłucia w dołku. Nie opowiedziałem Ci wszystkiego. Hmm, po co... W tym lesie było tak pięknie, tak miękko i śnieżnie choć mróz był chyba tej nocy nawet większy niż –8. Gdy szalałem w zaspach z aparatem fotograficznym ani się obejrzałem jak doszło do silnego wychłodzenia. Stóp nie czułem już od dłuższej chwili, chodziłem jak na drewnianych protezach. Ale znałem to uczucie bo już przed laty zdarzało mi się hasać po śniegu w wiosennych butach. W pewnym momencie zaczęło mnie ostro trząść, tak, że nie mogłem utrzymać statywu aparatu w garści a chwilę potem zaczęło mi się robić osobliwie słodko i nierealnie. Gardło dziwnie mi się zacisnęło i nie mogłem nawet kląć. Przypomniałem sobie ten stan. Kiedyś, przed laty, gdy byłem, jako pacholę, w Szklarskiej Porębie odczułem taki osobliwy nadpływ słodko-nierealnego uczucia i potem straciłem przytomność. A później jeszcze, ze cztery lata temu, miałem coś podobnego pod pocztą na ulicy Piastowskiej; usiadłem wtedy szybko na murku i przesiedziałem tak z kwadrans aż przeszło. Tak więc nieobce było mi to uczucie. Zaniepokoiłem się, porzuciłem statyw i prędko pokuśtykałem do termosu z gorącą herbatą. Zachciało mi się żyć; jeszcze z miesiąc, jeszcze z rok, może dziesięć lat. A może po to pojechałem do lasu? Właśnie po to uczucie? Po tą nagłą, organiczną chęć istnienia!? Tak zaczynam podejrzewać. W ekstremalnych momentach uaktywnia się instynkt samozachowawczy, bardzo silne uczucie, które spycha na plan dalszy zimno, głód, rozpacz. Wychodzi ze starej części mózgu, z pnia – siedliska atawizmów - i z wielką siłą aktywizuje cały ustrój by przetrwać.

 Długo jeszcze polegiwałem w zaspach dysząc ciężko i nie mając sił wstać, zebrać się, wracać. Musiałem pozbierać sprzęt, spakować resztki kolacji, wykopać rower ze śniegu i dobrnąć do drogi. Długo trwał powrót. Trzęsło mnie tak, że momentami musiałem się zatrzymać i silnie zacisnąć ręce na kierownicy roweru. Odczekać. Nadpłynęły mdłości (nigdzie nie wyczytałem, że to z wyziębienia) i trzęsło mnie tak, że okolica się rozmazywała. Czy byłem bliski utraty przytomności i zamarznięcia? Ech, mimo wszystko nicość jest nęcąca! Przestać być; zasnąć w tym lesie i już nigdy nie być - jak przed urodzeniem. Zatrzymać czas. Przestać włóczyć za sobą te niepotrzebne, płaskie dni. Nigdy już do siebie nie wrócić. Ale – jako rzekłem - zachciało mi się znowu żyć. Powrócić do ciepłego, małego mieszkania, włączyć ulubioną muzykę, zagrzać się w wannie i... szukać dalej sensu tego wszystkiego! Przewlec przez ucho igielne smutku jeszcze miesiąc, rok, dotrwać do wiosny, nabrać blasku w oczy, odwiedzić ten matecznik latem, położyć się w trawie, dać się kąsać komarom, nagrać kilka kompozycji z łąką w tle, cyknąć tysiąc zdjęć, całować kobietę, której jeszcze może nie znam, istnieć! Tak. I zwlokłem zmarznięte, nagle jakieś zbyt duże i nie moje, jakby, ciało z przesieki matecznika, upadając i krztusząc się własnym oddechem (zauważyłem potem - gdy już odtajałem trochę – że wytoczyłem z ust nieco piany, która mi zamarzła na brodzie; osobliwe bo nie czułem tego). A las był wokół ciemny, śnieżny i cichy. Nieodparte piękno Doliny Radości przejmowało mnie raz po raz poprzez paroksyzmy dreszczy, poprzez lęk i tęsknotę do życia. Tak, jeśli umierać to właśnie w takiej katedrze drzew, u podnóża świerków, na mchu, w mateczniku ciszy. Ale – o dziwo! – zatęskniłem też do ludzi. Nie do jednostek, ale do gatunku jako takiego, całościowo. Dziwne było to uczucie, takie doznanie wszechakceptującej chęci zespolenia. I myśl, że mam jeszcze coś do zrobienia na tym płaskowyżu, na tej planecie, wśród tych istnień. Nasłuchiwałem w lesie oliwskim ludzkich głosów. Zaczęło mi się wydawać, że od strony zabudowań działkowych słyszę przytłumioną rozmowę. Ale to było złudzenie, dźwiękowa halucynacja. Wokół utulała mnie czerń nocy i śnieżysta pustka. Zdrętwiałymi rękoma wyciągnąłem z kieszeni telefon komórkowy, dochodziła godzina dwudziesta druga trzydzieści sześć. Długo szedłem na drewnianych nogach leśną szosą, po śladach nart, opierając się na rowerze i popijając, letnią już, herbatę z termosu. Dolina zwolna wyłaniała się z mroków, zamajaczyły ogrodzenia, stosy drewna, w końcu ciepłym światłem mżące okna leśniczówki. Niebieski odblask z telewizora powitałem uśmiechem, który przeszył mnie zarazem strzałą bólu bo pękły spierzchnięte, zaciśnięte wargi i krew zaczęła się sączyć na kołnierz kurtki. Stanąłem i słuchałem szemrania potoku oliwskiego. Śnieg skrzypiał pod butami, poświata miasta poczęła się wyłaniać zza drzew. Wsiadłem na rower i - z trudem utrzymując równowagę - zacząłem się zsuwać ku Starej Oliwie, ku szosie, ku cmentarzowi. Mroźny wiew skłuł mi twarz, stopy w zimnych butach zaczęły mrowić i ciało poczęło tajać. Minąłem teren Ogrodu Zoologicznego i wstrzeliłem się w miasto. Żyłem. Wracałem do ciepłego pustego domu, do poezji, muzyki i pizzy. Dla ciepłej herbaty, dla pajdy chleba, dla słów ludzkich płynących poprzez radiowy eter odnajdywałem się w celowości. I jechałem mrużąc oczy przed lampami, mijając ciemne domy, martwe ulice, migające samochody. Zima w mieście toczyła się swoim zwykłym, realnym trybem...

 

 

29 stycznia

  Wieczór autorski Dawida Majera w Spółdzielni Literackiej, w Sopocie: „Księga grawitacji”.

 

 

10 lutego

 Kroczę za sobą krok w krok.

 

12 lutego

 Pęknięty jestem a wodę noszę.

 

13 lutego

 Z listu do Filipa Ludwika: Od kilku lat jestem blisko z Maganiuszem. Ale układa nam się średnio. Ostatnio przyjmujemy proszki na zmniejszenie podziałów międzyosobniczych, przymglenie nazbyt ostrego krajobrazu. To zdrowe ratowanie naszego symbiotyzmu; bez siebie jak bez ręki. Dlatego piszę, że dziurawy jestem choć większość płynów do siebie donoszę; i zwieracze, jako tako, trzymają.

 Przeglądałem ostatnio Twoje „Gorzkie wakacje”, na przemian z tomikiem Stanisława Gostkowskiego: „Śmierć ma słodki zapach”. Mój Boże, jakie cudne te wiersze! Nigdy nie zdołam takich napisać.

 Ściskam eschatologicznie! Marek

 

14 lutego

 Bezkarnie nie zagląda się w oczy drapieżnikowi.

 

17 lutego (środa popielcowa)

 Osiadłem na mieliźnie.

 

26 lutego

 Gęsta ślina.

 

28 lutego

 Jestem cieniem słowa. Nihil novi.

 

1 marca

 Wiedza to przywilej rozumu.

 

3 marca

 Z portalu Trójmiasto.pl: „Miła, kulturalna, na poziomie, ceniąca sobie kulturę, higienę. Zapraszam panów na milutkie chwile spędzone ze mną w moim prywatnym apartamencie, oferuję sex klasyczny, pieszoty, pocałunki, masaż, 6/9, miłość francuską to wszystko w cenie 160zł/1h. Preferuję Panów po 30-tce wiedzących czego chcą zapraszam.... tel. 503-496-3...

 

7 marca

 Z wykładu mikrobiologicznego (UG): „Biologia to nauka o szaleństwie. Dla biologa krowa jest fascynująca nie tylko ze względu na piękne, duże oczy, ale ze względu na bogatą florę bakteryjną w żołądku”. „Weźcie na ten przykład bardzo mądrego filozofa i durnego pomidora a pomidor ma więcej genów niż najmędrszy filozof!”. „Jeżeli byście zrobili wywiad z Latimerią to by powiedziała, że żyje jej się super, tak samo jak dwieście milionów lat temu” (dr Tadeusz Kaczorowski).

 

8 marca

 Z wymiany sms-ów - M.: „No wiesz, bezwzględna akceptacja jest ogromnym wymaganiem!”. M.M.K.: Przecież też coś daję z siebie... (...) M.: „Twoja choroba jest krzykiem o bezwzględną akceptację, ale to jest możliwe tylko w relacji matka – niemowlę!”. M.M.K.: Kurcze, jeśli daję mniej niż wymagam i wychodzi nieproporcjonalnie a nie jestem w stanie więcej z siebie wykrzesać to muszę zmniejszyć wymagania. Dzięki temu co mówisz próbuję zrozumieć. W Twoich słowach się przeglądam. Bo z mojej dziupli inaczej widać...

 

11 marca

 Z listu do Marcell: U mnie dużo lepiej, ostatnie dwa dni spędziłem poza M-2. Załatwiłem trochę zwykłych spraw, byłem w sopockim Multikinie na „Wilkołaku” ze świetną kreacją Benicio Del Toro i Sir Anthonego Hopkinsa. Wtorkową nocą uciekł mi ostatni bus z Sopotu więc zasuwałem per pedes na Przymorze i spotkałem Człowieka, Który Śpiewał. Bardzo dziwne to było. Wyobraź sobie mroźną, ciemną noc, pustkę wokół, idę przez skrót wzdłuż hipodromu sopockiego – tam gdzie budują teraz olbrzymią halę sportową. Teren jest pagórkowaty, pełen kolein, zamarzniętych kałuż, dziur i wielkich kup piasku z budowy. Skupiam więc całą uwagę na kroczeniu sunąc ścieżką wzdłuż działek, wzdłuż płotu ogrodzeniowego z drucianej siatki. Jest koło północy, może już trochę po, nie chce mi się wyjmować komórki, żeby sprawdzić dokładnie bo mróz dotkliwie kłuje. Dłonie mam głęboko wbite w kieszenie kurtki, lampy sodowe rzucają lodowe refleksy w szkła okularów. Mrużę oczy z zimna idąc powolutku, bez pośpiechu, na luzie; nie muszę się nigdzie spieszyć. I nagle dobiega mnie czyjś śpiew. Angielsko-języczne słowa przylatują od strony hipodromu wraz z mroźnymi podmuchami wiatru, wyraźnie rozróżniam powtarzalną frazę: „It’s My Life... Oo! It’s My Life...Ooo...”. Zatrzymuję się, oglądam, usiłuję ustalić dokładne koordynaty nocnego śpiewaka. Odlegle, na tle betonowego ogrodzenia hipodromu majaczy sylwetka. Jakiś człek stoi wyprężony z głową nieco odchyloną do tyłu i rzewnie zawodzi.

 Osobliwy był klimat tego nieprzewidzianego występu. Biorąc pod uwagę martwą okolicę, czarną porę i przejmujący ziąb ów wokalny performance wydawał się być czynem tytanicznym! Postałem chwilę przestępując z nogi na nogę i podreptałem dalej, ku osiedlu. Jeszcze chwilę gonił mnie zawodzący śpiew osobliwego nieznajomego wokalisty.

 

13 marca

 Denotowanie rzeczywistości.

 

16 marca

 Z wykładu filozoficznego w Spółdzielni Literackiej: „Materia jest przyczyną jednostkowienia”.

 

27 marca

  Z listu do Ariany N.: Ciepłe, wiosenne pozdrówka, Ariano, z Przymorza, które niezmiennie pozostaje siedliskiem kiboli, dresiarzy, dzierganych batmanów i małych dziewczynek o rdzawych kulkach zamiast oczu z lubością dręczących swoje jamniki. Tutaj gdzie las drewnieje miast zielenieć a pas wydmowy wybrzusza się w paroksyzmie usilnych prób nocnych spacerów. Zapraszam Cię do obejrzenia moich zdjęć z ostatnich miesięcy. Mniemam, iż spotkamy się, niebawem, na jakimś kolejnym wiosennym wieczorku! Z estymą. Maganiusz

 

1 kwietnia

 Delikatność mam w środku jakby coś tam żyło ostrożnie.

 

16 kwietnia

„i dziś przekrwi się morze / na plecach zrośnięte w cios”  Michał Herman

 

11 maja

 Anna próbowała popełnić samobójstwo.

 

16 maja

 Cieszę się, że się starzeję. Młodość jest męcząca.

 

21 maja

 Zasłyszane w radiu Chilli Z: „Spieszmy się kochać ludzi bo tak szybko zawodzą”.

 

8 czerwca

 „Każdy rozwiązany konflikt przybliża nas do prawdy o sobie”. Maria Chmielarz

 

11 czerwca

 Ustalić azymut słowa.

 

16 czerwca

 Przed sobą strach największy.

 

19 czerwca

 „Żyjemy w globalnej wiosce. Ale brakuje nam globalnej starszyzny”. Peter Gabriel (TV Planete).

 

23 czerwca

 Totall wtopa. Nic dodać, nic ująć...

 

3 sierpnia

 Serdeczne tsunami.

 

7 sierpnia

 Badanie spirometryczne: nieudane. Śniada, rozentuzjazmowana pielęgniarka w śnieżno-białym fartuszku i olśniewająco białej mini okazała się nazbyt absorbująca; nie mogłem głęboko zaczerpnąć tchu. (:

 

11 sierpnia

 Z zeszytu sprzed lat: Ulica nieruchoma wpatrzona we mnie. (1991)

 

18 września

 Szczęście. Cóż to jest szczęście? Ulotne chwile akceptacji, zgody i miłości; planowanie długiego, wspólnego życia, wspólne zaparzanie herbaty, spacery i słuchanie deszczu. Długie rozmowy, szepty i obłaskawianie czasu, który – jak zawsze – mija. Ani się obejrzeliśmy a już zakochani byliśmy. Zakochani byliśmy w sobie jeszcze wtedy gdy nie wiedzieliśmy nic, nic – że Coś będzie, że dobrze będzie... że smak dojrzałego szczęścia zostanie nam dany.

 

Oceń ten tekst
Marek Kielgrzymski
Marek Kielgrzymski
Opowiadanie · 13 grudnia 2018
anonim