Dziennik 2014 / 2015 Mój pobyt w S

Marek Kielgrzymski

14 listopada / Dzień 1

 Zaskoczenie.

 

15 listopada / Dzień 2

   Przespany.

 

18 listopada / Dzień 5

   Spotkanie społeczności lekarzy i pacjentów.

 

19 listopada / Dzień 6

  Rozbudzanie oczu. Wstępny rozrys sytuacji: trzyosobowy pokój; w łóżku naprzeciw pod oknem sapiący mężczyzna z gilzami i pudłem tytoniu w szufladzie szafki szpitalnej; nieco dalej młody chłopak z ukulele w dżinsowym futerale... Wieczorami wstaje, przebiera się w czysty dres i spaceruje korytarzami Oddziału strojąc instrument. Potem gra godzinami próbując wyświechtane ballady, wytarte numery, dramatycznie fałszując i kalecząc zwrotki. Naraz w smętne korytarze wpełza światło muzyczne, poczyna się robić lżej na duszy; ukulele brzmi jak bałałajka, mniejsza siostra gitary.

 

20 listopada / Dzień 7

  Sapiący mężczyzna w średnim wieku, w nocy głośno chrapie, lampy się kołyszą od tego chrapania. Chodzę pustymi korytarzami, przystaję w kątach i czytam „Przegląd”, „Politykę”, „Życie na gorąco” – co mi wpadnie w ręce. Litery w mdłym świetle zaczynają się zlewać, uwaga umyka w bok. Mimo ciszy nocy nie mogę się skupić, wzrok błądzi po kafelkach improwizowanej kuchenki, liczy łączenia płytek w podłodze, zsuwa się do progu. Mijam drzwi wyjściowe Oddziału, naturalną śluzę; przez pleksiglasową szybkę widzę drugie solidne drzwi z szybką; wyobraźnia podpowiada perspektywę schodów i brązowe, plastikowe poręcze.  

 

21 listopada / Dzień 8

  Alarm pożarowy. Piętro niżej ktoś wrzucił niedopałek do szybu wentylacyjnego, zajęły się przewody; akcja gaszenia trwa. Pacjenci najwyższego piętra budynku – prewencyjnie – muszą opuścić pokoje. Wkładam na siebie ciepłe rzeczy, wszystkie warstwy ciuchów jakie mam, wzuwam buty i wybiegam na korytarz. Na korytarzach zamieszanie, pacjenci biegają bezładnie we wszystkich kierunkach. Pielęgniarki próbują okiełznać chaos, pokrzykują, pouczają, próbują nadać kierunek: „Ku wyjściu ewakuacyjnemu!”. Coraz więcej pacjentów znika w śluzie wyjściowej, Oddział pustoszeje. Jako jeden z ostatnich wbiegam na betonowe schody. Z Oddziału, piętro niżej, także wyślizgują się pacjenci; pojedynczo, niektórzy opatuleni kocami, niektórzy w klapkach i w kusych spodenkach – zbiegają w dół ku wyjściu z budynku szpitala. Na półpiętrze spotykamy pierwszego strażaka w pełnym rynsztunku, z butlą tlenową i krótkofalówką; twarz ma skupioną, ściągniętą, nie patrzy na nas. Na zewnątrz listopadowy chłód. Pielęgniarki nawołują by się nie rozpraszać, starają się opanować bezładną, zdezorientowaną masę. Niektórzy pacjenci wyglądają na naprawdę przerażonych. Panika wykrzywia im twarze, włos rozczapierzony, oczy płoną lękiem. Krążą w kółko albo trwają w bezruchu wciśnięci w kąty podjazdu dla karetek. Na podjeździe góruje masyw trzech olbrzymich, czerwonych wozów strażackich z rozbebeszonymi instalacjami. Kable i węże wiją się po trotuarze. Przystaję nie opodal wyjścia z budynku niepewny czy dreptać dalej, czy zastopować tutaj. Stoję przy grupce kobiet, które żywo komentują sytuację. Przysłuchuję się spoglądając na budynek szpitala. Próbuję dojrzeć jakiś ogień albo chociaż dym, ale oprócz swędu izolacji nie dostrzegam, nie czuję niczego. Po dłuższej chwili chłód przenika mnie na wskroś. Zaczynam przestępować z nogi na nogę. Wtem pielęgniarka zagarnia tkwiących przy budynku wzywając do przejścia poza wozy strażackie, ku podwórku, wzdłuż masywu szpitala. Coraz wyraźniej czuć swąd smażącej się izolacji. Kilku strażaków przebiega koło nas i wbiega do budynku. Przechodzimy przez ulicę techniczną i pielęgniarka wpada na pomysł, by ten, komu jest zimno wszedł do budynku przepompowni. Na schodkach do budynku technicznego tłoczy się kilkadziesiąt osób. Wewnątrz rzeczywiście jest cieplej. Przywieram do poręczy przy zejściu do piwnicy – dobre miejsce, strategiczne! Niestety – przeciąg. Jednak za późno już na zmianę, robi się tłoczno. Niektórzy żartują patrząc na surowe wnętrze pomieszczenia technicznego: „Klub już zamknięty! Nie ma imprezy!”. Atmosfera ociepla się. Tak stoimy: piętnaście – dwadzieścia minut. Słabe światło mży z wnętrza betonowej budowli. Ocieplane, grube drzwi otwierają się raz po raz wpuszczając kolejnych zmarzniętych. Niektórzy zeszli z Oddziału z walizami, z torbami, w jesiennych kurtkach, paltach – przygotowani na każdą ewentualność – inni krążą w samych pidżamach, szlafrokach, w klapkach. Pawilon techniczny jest przestronny, bez problemu mieści kilkadziesiąt osób. Na Oddziale Zamkniętym 20 D, na którym jestem, mieszka czterdziestu siedmiu pacjentów stałych. Podobnie na oddziałach B i C. Na Oddziale Dziennym też z pewnością kilkadziesiąt osób; w sumie całkiem niezły tłumek! Wielu, jednak, zostało na zewnątrz chcąc na bieżąco obserwować bieg wypadków.

 Mija pół godziny. Akcja w budynku dobiega końca. Pielęgniarki nawołują: wracać! Powoli wychodzimy z pawilonu przepompowni. Usiłuję dojrzeć na piętrach szpitala jakieś osmalenia, ślady po płomieniach, ale niczego nie widzę. Jest mi zimno i chciałbym już wrócić do ciepłego budynku. Powoli, w tłumie, doń płynę. Pacjenci przerzucają się komentarzami, domysłami, ślepym domniemywaniem. Niektórzy nadal są bardzo ożywieni, gestykulują, oczy jarzą im się nieprzytomnym blaskiem. Węże strażackie wciąż wiją się po podjeździe, otwarte wozy błyskają kontrolkami. Ogromny samochód specjalistyczny przetacza się, z rykiem, opodal. Wchodzimy do budynku. Niektórzy kuśtykają, starsi w pidżamach w paski zwolna drobią małymi kroczkami po schodach ku górze. Windy używać nie wolno. Na drugim piętrze, na kamiennej podłodze leżą koce. Pielęgniarka nawołuje cichym głosem aby je zbierać na Oddział. Nikt się nie kwapi. Chcę wziąć ze dwa, ale nim docieram do koców pielęgniarka zgarnia wszystkie i unosi ze stęknięciem ku śluzie Oddziału. Zarówno drzwi pierwsze jak i wewnętrzne są rozwarte na oścież. Fale pacjentów wlewają się do wnętrza. Mijamy strażaka, który patrząc na nas mówi, że gdyby to był prawdziwy pożar to wszyscy byśmy już nie żyli.

 

 

22 listopada / Dzień 9

twarze w półmroku

których nie zapytasz

o lęk o niedopowiedzenia

o płochość wyborów

 

kroki w korytarzach

kandelabry świetlówek

bez nazwisk bez numerów

wpięte równo w czeluść

 

głowy w półbrzmieniach

trywialny kontredans

bez imion bez pozorów

zgrzebnie nanizane

 

na linię stąpnięć

na krawędzi zmysłów

które zagubione

w niepewności świecą

 

 

24 listopada / Dzień 11

Ania B., dziewczyna na wózku inwalidzkim bełkoce coś do mnie przyjaźnie. Próbuję z nią rozmawiać; po dłuższej chwili zaczynam rozumieć co mówi. Pomagam jej skorzystać z toalety i odprowadzam do pokoju. Po południu jedziemy do zaimprowizowanej kuchenki: tu gwarno i rozrywkowo, pacjenci dyskutują żywo, słuchają hip-hopu z głośników komputerowych podłączonych ad hoc do telefonu komórkowego, parzą herbatę, czytają kolorowe pisma. Ania opowiada mi swoją historię. O przerwanych studiach prawniczych, a potem o filozofii i etyce, o zamieszkaniu w hotelu studenckim i zadłużeniu. O przemożnej chęci zobaczenia matki za granicą i feralnej podróży, która zakończyła się w szpitalu psychiatrycznym. I teraz znowu – oddział zamknięty. Mówi o trudnym charakterze mamy, ale sama też łatwa nie jest. Podczas posiłku i przy przyjmowaniu leków obraża pielęgniarki, pluje jedzeniem, wykrzykuje, że jest człowiekiem i chce aby ją traktować jak istotę ludzką. Jej wrzaski słyszę w nocy nim wsunę stopery głęboko w uszy.

 

 

25 listopada / Dzień 12

          

 Poranki wyglądają na Oddziale zwykle podobnie. Około godziny siódmej szare światło poczyna wlewać się do sali przez wielkie okna PCV. Lekko odchylam powieki, patrzę w ołowiane niebo i zakrywam głowę kołdrą. O siódmej trzydzieści wchodzą do sali pielęgniarki, zapalają światła i rozpoczynają pobudkę. O ósmej jest śniadanie – herbata, trzy pajdy białego chleba, dżem truskawkowy, kilka plastrów żółtego sera albo połowa kostki sera topionego. Potem lekarstwa i obchód.

 

27 listopada / Dzień 14

 Na zewnątrz podobno przymrozki. Tutaj sanatoryjna cieplarnia, miękko i zdaje się... bezpiecznie?

 

29 listopada / Dzień 16

 Zmiana sali. Ze wszystkimi manelami przenoszą mnie z pokoju trzyosobowego do pokoju pięcioosobowego, w połowie, mniej więcej, głównego korytarza Oddziału. Niestety zaraz obok jest hol telewizyjny. Telewizor huczy od godzin wczesnoporannych. Pewien wysoki i chudy pacjent, jak się dowiedziałem stały bywalec oddziałów psychiatrycznych, „Piotr chodzik” – jak go nazwałem w myślach – cały czas wchodzi i wychodzi z sali trzaskając przy tym niemiłosiernie drzwiami. Jego główna działalność motoryczna na Oddziale to dreptanie. Całe popołudnia, wieczory i noce przedreptuje, całe dnie przesypia. Od ściany do ściany, z korytarza w korytarz; od okien do drzwi sal. Drugi - „niespokojny” – wciąż kiwa się na łóżku, prostuje grzbiet i wstaje; szerokim krokiem wychodzi z sali. Po niecałej minucie wraca, znowu siada, wiotki i smukły o pociągłej twarzy pokrytej plamami pigmentu i fioletowymi krostami, obciąga pidżamę, kiwa się, znowu wstaje, wychodzi. Ten, przynajmniej, nie trzaska drzwiami. „Sapiący” ma łóżko obok mnie. Całe dnie i wieczory oddaje się słuchaniu na słuchawkach dyskotekowej rozgłośni radiowej.

 Rano, przy obchodzie, proszę lekarz prowadzącą, dr J. o zmianę sali, jeśli tylko nadarzy się ku temu okazja. Niebawem – już w okolicy południa! – przenoszą mnie do pokoju dwuosobowego. Przez dwa dni mieszkam po królewsku, jak w izolatce, jestem bowiem w pokoju sam; sąsiedni pacjent wychodzi na przepustkę.

 

1 grudnia / Dzień 18

 Mój współtowarzysz, młody, postawny człowiek, właściciel laptopa Dell, który na noc przypina, w torbie, linką rowerową, wraca tylko na jedną noc. Nazajutrz przechodzi na Oddział Dzienny szpitala. Wykorzystuję okazję i przenoszę się na sąsiednie łóżko, o niebo wygodniejsze. Po południu dokooptowuje do sali nowy pacjent – młodziutki narkoman z laptopem Toshiba. M. jest komunikatywny, wygadany, elegancki i spokojny. Jest pewny, że niebawem wyjdzie ze szpitala. Kładzie na parapecie stos filmów. Cały wieczór i pół nocy ogląda amerykańskie filmy. W dzień namiętnie gra w komputerowe gry. Kolejnego dnia odwiedza go matka i z rozmowy dowiaduję się szczegółów dlaczego znalazł się na Oddziale Zamkniętym szpitala psychiatrycznego. Ano coś łyknął, jest smakoszem dopalaczy, urwał mu się film i zapragnął skoczyć z balkonu. Policja przywiozła go na Izbę Przyjęć. Szybko wrócił do siebie. Uważa, że może wracać do domu. Niepotrzebnie tu siedzi.

 

2 grudnia / Dzień 19

 Wizyta w gabinecie psychiatry dr J. Czy mój powrót do domu może grozić jeszcze większym zdystansowaniem się od ludzi?

 

3 grudnia / Dzień 20

 Jestem jak bez życia.

 

4 grudnia / Dzień 21

 Mglisty dzionek.

 

5 grudnia / Dzień 22

 Odwiedziny.

 

6 grudnia / Dzień 23

 Znowu niski pułap chmur. Telewizor w holu opowiada mikołajkowe bajędy. Ktoś na korytarzu śpiewa kolędę, ktoś do siebie monologuje, sam siebie do czegoś przekonuje... Korytarzowe, od ściany do ściany, spacery; ruch szpitalnych molekuł. W słuchawkach: Rudy Adrian i Steve Roach. Grudzień ciągnie się jak guma balonowa.

     

7 grudnia / Dzień 24

 Samotna noc. Kolega z łóżka obok, M. poszedł na obserwację pod pokój pielęgniarek u końca głównego korytarza po tym jak chciał się powiesić na pasku od szlafroka. Chyba jednak pozostanie tu dłużej.

    

8 grudnia / Dzień 25

 Pokoje w szpitalu S bywają dwu-, trzy-, pięcio- i sześcioosobowe. Na początku spałem w trzyosobowym z widokiem na nagie brzozy, szosę i cmentarz; po półtora tygodnia przenie-siono mnie do pięcioosobowego z widokiem na cmentarz i fragment lasu; teraz, na własną prośbę, jestem w dwuosobowej klitce z szafą, umywalką i dwoma krzesłami, widok mam ograniczony naprzeciwległym budynkiem szpitalnym, co dzień widzę zapalające się i gasnące okna.

    

9 grudnia / Dzień 26

 Wyjście do Klubu Pacjenta w sąsiednim budynku.

 

10 grudnia / Dzień 27

 Kilku nowych pacjentów. Smutny, dziwnie niedogolony mężczyzna w ciągle rozpiętej pidżamie; pasiaste spodnie opadają mu poniżej pasa odkrywając zarost łonowy. Trzęsącymi się rękoma trzyma kurczowo talerz siorbiąc poranną zupę mleczną.

Wysoka, szczupła dziewczyna z „kanciastą” fryzurą, ciągle jakby czymś zdziwiona, ciągle coś przełykająca, o miłym, dźwięcznym głosie. Prześladują ją demony.

Brzydka, antypatyczna pulchna blondynka o martwych, bladych oczach szperająca nocą po szafkach w poszukiwaniu papierosów.

Zwalisty, dwumetrowy, przelewający się, z kroku w krok, o kulach, łysy mężczyzna kuśtykający po korytarzach na olbrzymich jak kłody, sinych, obandażowanych nogach.

Drobna, zalękniona, urodziwa dziewczyna o smukłych stopach i kołyszących się w rytm kroków kolorowych kitkach, chodząca tak, jakby się wciąż skradała. Depresja poporodowa.

 Kolacja i sala głównego holu pełna pacjentów. Siorbanie, mlaskanie i brzęk talerzy, i sztućców. Noży nie ma. Jasne światło. Niektórzy kołyszą się na krzesłach zgodnie z jakimś wewnętrznym pulsem, inni, wpatrzeni w blat stołu, żują poruszając miarowo szczękami. Niektórzy swobodnie rozmawiają, słychać nawet śmiechy i zawodzenie. Dziś na wieczór topiony ser i trzy pajdki chleba oraz jabłko z kawą zbożową. Dopiero siedemnasta. Telewizor wyświetla obrazy nowin ze świata. Tutaj wszystko dociera jak przez mętną toń.

 Chowam się w kąt siebie i słucham radia. Echa głosów z korytarza przebijają przez muzykę. Kompan z sąsiedniego łóżka stuka w klawiaturę swojego laptopa jeżdżąc po cyfrowym mieście cyfrową limuzyną. Czekoladowy baton i zimny powiew z uchylonego okna przywracają równowagę. Serce zwalnia rytm.

 

11 grudnia / Dzień 28

 Zobacz we mnie kobietę!

Ania B. z końca korytarza. Filozof i etyk. Z chodzikiem albo na wózku, czasem o kulach. Na ogół uśmiechnięta albo wykrzykująca na pielęgniarki „O godność ludzką i traktowanie jak człowieka!”. Dzisiaj długa rozmowa z Anią w moim pokoju. O życiu i miłościach, o tym co było i jak żyć dalej. Dziś nie bełkocze, mówi wyraźnie i z sensem. Jest młodą, doświadczoną kobietą świadomą kalectwa i swojego stanu psychicznego. Dzisiaj.

Na głośnikach Steve Roach „Structure of Silence”. Czas jest jak wierna rzeka, przelewa się na mieliznach, bulgocze na głębinie, meandruje. Za oknem pierwszy śnieg, lekki puszek na trawnikach, dachach samochodów i w alejkach. Zima rozchyliła skrzydła.

 

12 grudnia; piątek / Dzień 29

 Spacer do miasta. Po prawie czterech tygodniach zamknięcia wyjście do miasta wydaje się atrakcyjne. Jest jednak zimno, zero stopni Celsjusza. W grupie pięciu osób, wspólnie z terapeutką zajęciową idziemy do cukierni. Potem do sklepu spożywczego. Na dachach garaży szron. Na powierzchni kałuż czarna szybka. Wiatr we włosach przyprawia o dreszcz.

 

13 grudnia / Dzień 30

 „Temu, kto nie wie, do jakiego portu zmierza, nie sprzyja żaden wiatr” Seneka.

 

14 grudnia / Dzień 31

 W sobotę i niedzielę pobudka jest nieco później i nie ma obchodu. Po śniadaniu więc można pospać nawet do obiadu. Dziś obiad w południe, godzinę wcześniej niż zwykle. Potem drzemka, telewizja i spacery po korytarzach. Szybko się zmierzcha. Odwiedza mnie D. Potem Ania B. Rozmawiamy i słuchamy radia. Telewizor niesie echa po korytarzach.

 

15 grudnia / Dzień 32

 Wieczorem przyczepiam lampkę do czytania, do metalowej kratownicy łóżka pod materacem, kładę się na wznak i wpatruję się w biały sufit, i w ciemny nieboskłon w kwadratach okien przecięty witkami nagich gałęzi. Chłodne powietrze spływa z uchylonego lufcika, miesza się z gorącym powietrzem znad grzejnika. Cienie rysują na podłodze i ścianie linie i figury sprzętów. Łóżko skrzypi metalicznie przy każdym poruszeniu. Z korytarza dobiegają łagodnie rozmowy, kroki, śmiechy – rzeczywiste i telewizyjne. Czasem z sal na końcu korytarza powietrze przecina pojedynczy, ostry wrzask. Rozluźniam całe ciało i wyobrażam sobie bezdenną pustkę kosmosu poprzetykaną odległymi punkcikami gwiazd. Marzenia przypływają same.

 

17 grudnia / Dzień 34

 W głównym holu pojawiła się obsypana elektrycznymi światełkami plastikowa choinka.

          

18 grudnia / Dzień 35

 18:00 Wigilia pacjentów Oddziału Zamkniętego.

 

19 grudnia / Dzień 36

 Nowy pacjent na sąsiednim łóżku, sześćdziesięcioletni Z. cierpiący na polineuropatię.

 

20 grudnia / Dzień 37

 Deszcz jesienny mży i krople pukają w szyby wysokiego okna PCV. Z pomocą długiego wysięgnika uchylam lufcik – pozostałe okna są zabezpieczone przed otwieraniem, zamiast klamek są zaślepki – i chłodne powietrze wlewa się falami do sali. Jest wieczór. Właśnie zakończyła się kolacja – trzy cienko krojone pajdy chleba, kosteczka masła, pasta rybna i rozwodniona kawa zbożowa z mlekiem. Na korytarzach ruch. Pacjenci przygotowują świąteczny konkurs karaoke. Słucham radia i wpatruję się w linoleum. Nie mam w sobie za grosz chęci do niczego.

 

21 grudnia; niedziela / Dzień 38

 Msza święta w szpitalnej kaplicy. Spacer pod zimnym słońcem. Odwiedziny. Powtarzalne ruchy rąk i głów. Rozmowy rodzinne. Słuchanie radia. Oglądanie teledysków. Przechadzanie się po korytarzach. Znużone machanie rękoma – wte i wewte. Pożywianie się. Wypróżnianie. Śniadanie, obiad, kolacja. Mrowienie w stopach. Mrowienie pod powiekami. Słuchanie kolęd. Rozmowa w holu. Nakrywanie kocem. Ania B. i jej dobre słowa. Przełykanie. Opieka nad samym sobą. Próba napisania wiersza. Dreptanie w miejscu.

 

22 grudnia; urodziny / Dzień 39

 

kiedy światło i wiatr

gaworzą w półcieniach

cisznie rzucając refleksy

na północną ścianę

 

do jadalni korytarz

gwałtownie się zwęża

a na stołach wieczorne dary

ośmiuset kucharek

 

nie ma nic w powietrzu

czego byś nie powiedział

czego byś wcześniej nie dostrzegł

i nie zanucił

 

 

23 grudnia; wtorek / Dzień 40

 Spawanie szpitalnego łóżka.

 

24 grudnia; wigilia / Dzień 41

 Przepustka do domu.

 

27 grudnia / Dzień 42

 Niechętny powrót z domu. Święta minęły ciepło i miękko. W domu cisza i psia miłość. Smak kompotu i barszczu. Pocałunki.

 

29 grudnia / Dzień 44

 Obcość. Nowy współlokator: młody, łysiejący, wycofany. Wstaje z łóżka i godzinami chodzi – od drzwi do okna, od okna do drzwi. Za oknami wreszcie biała kołdra; na gałęziach szadź.

 

30/31 grudnia / Dzień 45/46

 Kłopoty ze snem. Trwam na twardym łóżku rozmyślając eschatologicznie. Medytuję. Wizualizuję. W końcu wstaję i łykam pigułkę.

 

31 grudnia / Dzień 46

 Trzydniowa przepustka do domu.

 

4 stycznia 2015 / Dzień 48

 Niemrawe poczucie upływającego czasu. Mrużenie oczu. Dotykanie podbródka. Podciąganie koca pod szyję. Na słuchawkach Akira Kosemura.

 

Noc z 4 na 5 stycznia 2015

 Słyszę charakterystyczny szczek sarny przez lekko uchylony lufcik. Jestem zdumiony. Przecież tutaj do ogrodzenia oddzielającego teren szpitala od lasów gdańskich jest ze czterysta metrów; nie powinno być słychać żadnych zwierząt! Chyba, że parzystokopytne przedostały się na szpitalny teren przez jakąś dziurę w siatce ogrodzeniowej i teraz buszują po szpitalnych polanach, uliczkach i trawnikach. Przypominam sobie nocne spotkanie z sarną w Dolinie Radości, w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym. Nie widziałem jej i byłem pewny, że zbliża się do mnie jakiś zdziczały pies; trochę się wystraszyłem. Ale potem wychwyciłem w absolutnej ciemności zagajnika charakterystyczny chód parzystokopytnych i wiedziałem już, że to na pewno nie jest żaden pies. Krótkie, urywane szczeknięcia brzmiały ostrzegawczo, najlepiej było zamrzeć pod jakimś drzewem tak, jak przy spotkaniu z dzikiem. Wtedy, jednak, zdecydowałem się salwować ucieczką. Wskoczyłem na rower, zjechałem na jaśniejący lekko pas asfaltu i nie zapalając świateł pomknąłem w dół ku leśniczówce w Dolinie Radości. Teraz na łóżku szpitalnym nasłuchuję dalej, ale szczekot ucichł i nic już nie zakłóca ciszy styczniowej nocy.

 

5 stycznia 2015 / Dzień 49

 Właśnie zorientowałem się, że nie przywiozłem z domu kubka. Ten, który miałem tutaj, zabrałem do domu, do umycia – bo tu bez płynu nie ma jak; zacieki od herbaty splamiły się na ściankach naczynia niczym ornamenty. Wymyłem i kubek został na domowej suszarce. W szpitalu kto nie ma kubka ten nie pije kawy ani herbaty ni kompotu. Kubek każdy pacjent musi mieć własny. Strwożyłem się a potem byłem na siebie zły. Niby drobiazg... Skąd tu zdobyć kubek? Tu gdzie każdy dobrze pilnuje swego! Rozpocząłem spacery obserwacyjne o trzech porach doby: rano (a nuż ktoś zaspany zostawi na którymś stole kubeczek po kawie); w godzinie obiadowej – jest szansa, że wśród najbardziej deliberujących głów ktoś w ferworze dyskursu zapomni o swoim kubku po kompocie; w godzinie wieczornej – bo śnięte już i kiwające się niemrawo indywidua drepcząc w miejscu przed skrzynią telewizora mogą pozostawić swój kubek na krześle albo parapecie okiennym. Poszczęściło mi się już jednak na progu kuchni. Odbierałem właśnie danie obiadowe, kiedy mój wzrok padł na biały, uszlachetniony motywami roślinnymi, kubeczek. Tkwiła w nim łyżeczka. Błysnęło mi, że byłby idealny, ale z pewnością stanowi własność którejś z kucharek. Odebrałem swoje danie obiadowe i wycofałem się z kuchni. Po chwili jednak zawróciłem na pięcie. Nastroszyłem się pod tytułem: „A niech tam!” i wsunąłem się najdyskretniej jak mogłem z powrotem do kuchni. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. To mnie pokrzepiło i dodało animuszu. Sięgnąłem po kubek zdecydowanym gestem, tak jak gdyby był mój i już po chwili kroczyłem zadowolony głównym korytarzem w stronę pokoju. Miałem kubek!!

 

7 stycznia / Dzień 51

 Pizza!!

 

9 stycznia / Dzień 53

 Wypis do domu.

Oceń ten tekst
Marek Kielgrzymski
Marek Kielgrzymski
Opowiadanie · 23 listopada 2018
anonim