Anioły i demony

natt og ild

 

 

        Etatowa dziwka przebiegła na drugą stronę ulicy. W jej ufarbowanej głowie gnieździła się tylko myśl o tym, aby schronić się przed deszczem. Nie mogła pozwolić sobie na to, aby krople jesiennej mizantropii rozmyły jej makijaż. Nie mogła sobie na to pozwolić. Tak samo jak na godne życie. Pomimo tego, że w środku była aniołem. Nie mogła tego okazać. Aby przeżyć chowa uczucia do dziurawej kieszeni. Nie może odkryć swojej delikatnej anielskości. Nie dziś. Nie tej nocy. Stukając obcasami wbiegła do ciemnej, obszczanej bramy. Szczurzy pisk ucichł. Konsternacja kanałowych królów.

Czekałem na nią. Czekałem na jej sponiewierane życie.

Tylko na taką miłość mnie stać...

 

            Smród i ubóstwo otaczającego mnie życia. Ta marność jest wszechobecna. Najbardziej odczuwam ją tu, w środku opuszczonego mieszkania.

To miejsce odwiedziła śmierć.

Była dwukrotnie. Ot, tak. Składała niespodziewane wizyty.

Cicho zakradała się od strony okien, w które wpatrzone były oczy moich bliskich. Zabrała ich wzrok. Ich ujmujące spojrzenia proszące o jeszcze trochę czasu w życiu.

Nikt nie śmiał się nawet podjąć negocjacji.

Morfina przestawała działać. Ból stawał się coraz silniejszy.

Odeszły. Obie. W ciszy. W smutku.

Pozostałem w tej ciszy. W tym smutku. Teraz i na przyszłość.

            Mój pokój i historia należą do tych, jakich jest wiele. Kolejne barachło wyprodukowane przez prostotę życia. A może to tylko złudność wynikająca z monotonni?

            Demon podsuwa pod moje usta znieczulacz. Jeden, dwa a może więcej...

Nigdy nie wiem jak skończę, kiedy zaczynam. Prowadzimy roszadę. Ja czekam, a on systematycznie podsuwa truciznę, zadają kolejne pytanie.

Jeżeli odpowiem prawidłowo, to w nagrodę dostaję szklankę soku pomidorowego. Jeżeli chybię, piję bez przepitki.

Dlaczego piję? Po prostu, z braku pamięci jak to jest, kiedy się jest trzeźwym.

Prostota to całokształt filozofii życia.

            Moje życie  jest skomplikowane. Jest analizą. Jestem etatowym analitykiem wszystkiego, co mnie otacza. Jestem etatowy. Tak jak ta dziwka. Ona zarabia biorąc za godzinę przelotnej miłości, obszarpanej z czułości i piękna, ja co godzinę słabnę, kruszę się psychicznie. Umieram.

 

            Tej nocy będzie tak samo. Schematyczny scenariusz beznadziejności, destrukcji i ludzkiej marności. Vanitas Vanitatum et omnia vanitas, motto mojego przeklętego życia.

            Każdy wschód słońca jest witany przez mój umysł pogardą, niezadowoleniem i ogólnie negatywną postawą do świata. Do czasu. Do czasu, kiedy nie sięgnę po alkohol. Wtedy gamma kolorów otaczającej mnie rzeczywistości zmienia się. Słońce nabiera złotej barwy. Lśni w moich oczach, ogrzewa moją twarz. Ciało ogrzewane gorzkim płynem, staje się coraz bardziej wiotkie. Czuję ulgę. Życie jest takie niewinne – jak ona, kiedy nie pracuje w nocy.

 

            Czas przelatuje pomiędzy myślami. Aniołowie i moje prywatne demony toczą walkę wewnątrz mojego sumienia. Ta walka trwa, przeradzając się w niekończący się i narastający konflikt pomiędzy moim życiem a czasem na moją śmierć.

           

            Nie pamiętam jak miała na imię. Poszliśmy do niej. Mała kawalerka w centrum miasta. Najprawdopodobniej wynajęta przez alfonsa. Schludne pomieszczenie na kilkanaście minut słono płatnej rozkoszy.

            Pierwsze uderzenie alkoholowych cząsteczek do mózgu, spowodowały atak euforii. Klimat żywcem wzięty z tanich romantyków. Oni oboje, przytuleni, rozsmakowani w niepokojących i spoconych pozach. Przyśpieszone oddechy napalonych ciał. Krótka chwila wątpliwej i skorumpowanej rozkoszy.

Chwila ekstazy.

Cisza.

Oddechy słabą.

Cichą coraz szybciej.

Coraz bardziej.

Cisza.

Koniec.

Miłość odeszła.

Pozostał zapach potu i wina.

 

            Minęła kolejna wspólna noc. Ciemna ulica tonie w październikowym deszczu. Spoglądam przez zaparowane szyby. Nie widzę jej. Nie słyszę jej obcasów. Jest niespokojnie cicho.

            W bramie nie ma klientów. Nie ma nikogo, kto mógłby ożywić to zapomniane miejsce. Szczurza matka schowała się przed zimnem w głęboką otchłań zatęchłych kanałów. Jest niespokojnie cicho.

Ktoś dziś umarł. Kto jeszcze umrze?

Tego wieczora umarła miłość. Już wtedy, w jej kawalerce. Aniołowie w jej kruchym sercu niosły grzech nie możliwy do odkupienia. Grzech nie wierności i splugawionej żądzy.

 

            Umarła tamtej nocy. Konała w moich ramionach. Rozlałem czerwone wina na jej blade ciało. Umarła z otwartymi ustami. Chciał mi coś powiedzieć...

Aniołowie nie się litościwi. Pragną zemsty za krzywdy tego życia.

            Umarłą tamtej nocy, bez blasku radości w oczach. Szminką napisała na lustrze: Przepraszam, nie bałam się śmierci, tylko czasu na jej oczekiwanie.

 Umarła w moim życiu.

 

Oceń ten tekst
natt og ild
natt og ild
Opowiadanie · 15 czerwca 2018
anonim