O deszczu i spódnicach

Adrian Holecki

To był dzień, jakiego potrzebowałem. Jakiego obaj potrzebowaliśmy. Spotkałem się z T. pierwszy raz od dłuższego czasu bez E. Byli parą dość długo, a ja byłem ich przydupasem. Chodziłem z nimi na koncerty i do knajp. Przede wszystkim do knajp. Uważam to za nietakt, ale czasami nie mam wyjścia. Muszę zatruć im wieczór, trochę poprzeszkadzać, zabrać nieco intymności. Inaczej nie miałbym nikogo.

Około południa skończyłem praktyki. E. była w pracy. Wsiadłem do tramwaju i dojechałem niemal na koniec Grabiszyńskiej. Poszedłem na stację benzynową. Kupiłem czteropak. Zadzwoniłem domofonem i wszedłem na pierwsze piętro.

- Akurat – T. przywitał mnie i to, co trzymałem w ręku. – Wjedzie i możemy lecieć.

Jakże doskonale się rozumiemy. Plan był następujący. Walimy po dwa piwa, jedziemy do Alive’a, żeby kupić bilet na wieczorny koncert dla K., która zdecydowała dołączyć do nas w ostatniej chwili. Tam oczywiście walimy kolejne piwo. Idziemy na zakupy i zanim E. wróci z pracy, gotujemy obiad.

W knajpie wylądowaliśmy dość szybko.

- Ładna jest? – spytał o K.

- Zajebista – odpowiedziałem i po chwili milczenia dodałem. – Tylko nas nie swatajcie.

- Dobra, dobra. Jak ładna to bierz się za nią.

- Spierdalaj.

- Co ci znowu nie pasuje? – T. nieco się uniósł. – Kolczyk ma w nosie? Za duże uszy? Lubi horrory?

Powtarzali mi to wszyscy. Jestem zbyt wybredny. Nie dostrzegam zalet, wyolbrzymiam wady. Szukam tego, czego nie ma. K. znałem od dwudziestu lat. Bawiliśmy się na jednym podwórku. Dopiero w ostatnim czasie zaczęliśmy więcej ze sobą rozmawiać. Nie szukaliśmy się, to nie ja odezwałem się do niej, ani ona do mnie. Wróciła do rodziców i zaczęła dojeżdżać do pracy. W pociągu widywaliśmy się kilka razy w tygodniu. Jednego razu już pod blokiem K. spytała mnie, czy nie chcę pójść z nią do teatru. Była jakoś onieśmielona. Domyślałem się, co to może oznaczać. Pierwsza myśl. O kurwa, tylko nie to. Nie teraz, kiedy jestem w miarę spokojny. Zgodziłem się. Żeby się odwdzięczyć, zaproponowałem koncert.

***

Wjechały trzy. Dobrze nam się rozmawiało. Wykorzystaliśmy to popołudnie, jak należy. Jak dwaj najlepsi kumple, którzy dawno nie mieli okazji po prostu pogadać o byle czym, potem o dupach, wreszcie o śmierci. Potem znowu o byle czym i znowu o dupach.  Nie mieliśmy już czasu na zakupy, tym bardziej na gotowanie. Zaszliśmy do chinola i kupiliśmy coś na wynos.

E. nie była zachwycona.

- Aha – zaczęła, akcentując swój zepsuty humor. – Zapewne wydałeś na to trochę więcej niż na pudełko ryżu i kawałek kurczaka w Lidlu?

- Daj spokój. Nie pozwalamy sobie na to codziennie.

- Nie. Co drugi dzień.

***

Do obiadu wypiliśmy jeszcze po piwie. E. nie towarzyszyła nam. Kiedy wreszcie znaleźliśmy się w knajpie, wszyscy troje, sącząc browar, siedzieliśmy jak na szpilkach. Ja czekałem na koncert. Oni na K. Nie odpuszczą. Każdym swoim spojrzeniem na zegarek, każdym pytaniem o nią, każdą głupkowatą miną, którą rzucali do siebie, myśląc, że nie widzę, dawali mi do zrozumienia, że nie odpuszczą. Zaczynałem żałować, że ją zaprosiłem.

Wreszcie zjawiła się i usiadła przy naszym stoliku. Przedstawiłem ich sobie, po czym wraz z T. udaliśmy się do baru.

- O kurwa, stary, bierz się za nią – T. był zachwycony urodą K.

- Proszę was, nie zaczynajcie – odpowiedziałem stanowczo, jednocześnie nieco symulując zmęczenie. To najlepszy sposób na urwanie dyskusji. Nie chciało mi się dyskutować.

Wzięliśmy cztery piwa. Dla siebie lany do półlitrowego słoika specjał lokalu, dla dziewczyn coś lepszego. Kiedy wróciliśmy E. i K. pochłonięte były rozmową. E. już starała się wciągnąć ją na dobre w naszą rodzinę. Przez cały koncert rozmawiałem z T. o grze poszczególnych muzyków. E. i K. wyraźnie się polubiły. Nie przeszkadzaliśmy im w rozmowie.

Po koncercie wyszliśmy z lokalu i zaczęliśmy iść w kierunku dworca. W ciągu całego dnia wypiłem ponad dziesięć piw. Byłem już w zaawansowanym stanie.

- Oni są rzeczywiście świetni – K. nie kryła swojej sympatii do moich znajomych. – I widać, że są cholernie w sobie zakochani.

- Mówiłem ci. To moi najbliżsi ludzie.

- Zazdroszczę im.

W pociągu opowiadałem K., dlaczego kocham siatkówkę i dlaczego nie cierpię muzyki elektronicznej. Słuchała i pytała o więcej. Pomyślałem, że chyba lubię spędzać z nią czas.

Przez kolejny miesiąc widywaliśmy się wyłącznie w pociągu. Rozmawialiśmy na coraz różniejsze tematy. Dzieliliśmy się opiniami, historiami, przeżyciami. Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi – po dwudziestu latach znajomości zaczęliśmy się poznawać.

***

Przebudziłem się niedługo przed świtem. Leżałem na boku odwrócony plecami do okna. Słyszałem deszcz stukający w parapet. Kurwa, pomyślałem. Może do rana przestanie. Wstałem przed ósmą. Wziąłem prysznic i ogoliłem twarz. Ubrałem się i zjadłem śniadanie. Zanim wyszedłem, do jednej kieszeni marynarki włożyłem kondoma, do drugiej piersiówkę z rozcieńczoną whiskey. Padać nie przestawało.

Przeszedłem kilkanaście metrów i schowałem się w jej bramie. Nasłuchiwałem kroków. Nie słyszałem nic. Pociąg odjeżdżał jedenaście minut po dziewiątej, umówiliśmy się za pięć.

Za trzy, za dwie, za minutę. Punkt dziewiąta.

Wyszła trzy po. Przez chwilę nie myślałem o deszczu, ani o tym, że się spóźniła. Uderzyło mnie coś innego. Włożyła spodnie. Kurwa mać, ty kretynie, pomyślałem. Lazłem w tę ulewę ubrany w płaszcz, trzęsąc się z zimna. Mimo to liczyłem na to, że wyjdzie w spódnicy i będę mógł przez pół spektaklu gapić się na jej nogi. A nogi miała obłędne. Szczupłe, zgrabne i barokowo blade. Chciało się na nie patrzeć. Chciało się ich dotykać, szczypać, muskać ustami. Czasami, kiedy zrobiła dłuższy krok, nogawka podciągnęła się jej nieco do góry, odsłaniając kostkę. To wszystko, co mogłem zobaczyć tego, jak się później okazało, feralnego dnia.

- Ja tak zawsze – przywitała się.

- To teraz musimy biec.

***

Usiedliśmy w kawiarni. Jako bezkofeinowiec zamówiłem wyciskany z owoców sok, K. wzięła kawę, w której kawy było tyle, że nawet ja kawą bym tego nie nazwał. Zanim kelnerka podała napoje do stołu K. sięgnęła do torebki.

- Dzięki – powiedziała, wręczając mi paczkę kwaśnych żelek.

- Za co? – Byłem trochę zdziwiony. Czułem, jak na widok kwachów ślina napływa mi ust.

-  Za to, że mam z kim iść na ten spektakl.

O szlag, pomyślałem. Wydało mi się to głupie. Na tyle, że nie mogłem nic sensownego powiedzieć.

- Przecież ja też się cieszę, że mogłem przyjść. Nie byłem w teatrze od kilku lat. W zasadzie to ja ci powinienem podziękować za propozycję.

Schowałem słodycze do plecaka.

- Skąd wiedziałaś, że lubię kwaśne?

- Spytałam E., co cię najbardziej ucieszy – uśmiechnęła się.

Nie myliłem się. E. i T. robili swoje.

***

Obejrzeliśmy całe czternastogodzinne „Dziady”. Nikt normalny nie wytrzymałby tyle, gdyby sztuka grana była na poważnie. Aktorzy przemycali co jakiś czas elementy, które rozluźniały poważną atmosferę, wywoływały uśmiech i nieco zwalniały spięcie pośladków nawet u największych snobów. Oko przymykało mi się jedynie na początku trzeciej części, zapewne dlatego, że wcześniej była przerwa obiadowa, podczas której przyjąłem z makaronem trochę węglowodanów i pociągnąłem dwa łyki Jamesona.

Zauważyłem, że teatr niewiele różni się od podróży pociągiem. Sztuka sztuką, ale największą uwagę przykuwali obecni z każdej strony debile. Oboje mieliśmy wkurwiających sąsiadów. Obok K. siedziała dziewczyna, która co chwilę strzykała swoimi tipsami. Kretyn po mojej lewej co około pół godziny układał obie czuprynę, trzepiąc łbem jak pies, który wcześniej wytarzał się w kałuży. Konkurs wygrała „Dziwna Pani”, jak ją ochrzciliśmy. Nie mierzyła choćby półtora metra. Miała płaski nos i krótkie białe włosy. Szkła jej okularów przypomniały mi, jak za dzieciaka paliliśmy mrówki wiązką światła słonecznego skupionego lupą, którą G. dostał od dziadka. Zanim zaczął się spektakl „Dziwna Pani” czterokrotnie zmieniała miejsca, zanim usiadła na właściwym. Mieliśmy wrażenie, że jest wszędzie. W czasie każdej przerwy niemal wchodziła nam pod nogi. Nawet po spektaklu stała obok nas na przystanku.

***

Weszliśmy do knajpy i usiedliśmy przy barze. T. lał komuś piwo. Miał już nieźle w czubie.

- Jesteście jebnięci – przywitał nas, śmiejąc się. – Dwanaście godzin?

- Czternaście – K. poprawiła go, zanim ja zdążyłem otworzyć usta. Spodobało mi się to. Czuła się pewnie, nie była wycofana. Chyba wcześniej polubiła moje towarzystwo.

- Ja pierdolę – pokręcił głową. – Co walicie?

- Da radę? – spytałem, wyciągając z plecaka napoczętą butelkę Jamesona. Skinąwszy, T. wziął ode mnie trunek.

- Będzie grubo – ostrzegłem K. – Tutaj nigdy nie kończy się inaczej.

- No i dobrze – odpowiedziała. – Potrzeba mi tego dzisiaj.

- Dawaj – powiedziałem do T. – Na dwóch kościach.

Wyjął zza baru mojego Jamesona, wrzucił do szklanki dwie kości lodu i nalał więcej, niż się spodziewałem.

- K., mów ile – zaczął lać whiskey do jej szklanki.

- Wystarczy.

- Przestań, drink musi być duży.

- Nie mierz wszystkich swoją miarą – wtrąciłem.

- Spierdalaj – zrozumiał, o co mi chodziło. Zaśmiał się. Ja bez ogródek zwróciłem się do K.

- T. ma bardzo dużego siusiaka.

Wszyscy głośno się zaśmialiśmy. T. pokazał mi przez bar perfidnego fucka.

Jameson wchodził mi jak woda. Piłem namiętnie. Piłem, bo chciałem. Było mi z tym dobrze. W pewnym momencie uznałem, że zaprzestanie picia zachwieje pewien idealny krąg, który wytworzył się w ciągu tej długiej nocy. Piłem po to, żeby T. mógł lać. On lał, żebym ja mógł pić. Ależ on to lał. Wrzucał do szklanki dwie kości lodu i zalewał je bursztynową whiskey. Gęsta woda z roztapiających się bryłek leniwie mieszała się z trunkiem, tworząc niekiedy dziwne kształty. Lał, bo wiedział, że chciałem pić. Wiedział, że dawał mi szczęście. Nie miałem serca, żeby przestać. Nie miałem odwagi zaburzyć tej harmonii.

K. z każdym łykiem była cichsza, a jej głowa wisiała coraz niżej nad barem. Ja nie czułem nic.

- Która godzina – spytała ledwo przytomna.

- Dochodzi piąta.

- Chodźmy powoli. Idźmy na dworzec pieszo. Chcę wytrzeźwieć.

Chyba ochujałaś, pomyślałem. Permanentnie lało. Od kilkunastu godzin padał zasrany deszcz, a ja miałem iść grubo przed świtem z Placu Grunwaldzkiego na Dworzec Główny. Na pewno ochujałaś, jestem tego pewien.

No i wyszliśmy. Nie otworzyła swojej parasolki. Niosła ją w ręce, chowając się pod moją. Utrudniało to znacznie omijanie kałuż i błota. Żeby chociaż się we mnie wtuliła. Nie. Po prostu zwyczajnie szła obok. Kiedy ja próbowałem ją objąć, albo wziąć pod rękę, odsuwała się. Pytając, czemu nie rozłoży swojej, słyszałem tylko niezrozumiałe mruczenie.

***

Wreszcie usiedliśmy w pociągu. Było już widno. Maszyna ruszyła, K. trzeźwiała, a mnie dopiero brało.

W okolicach drugiej stacji nie mogłem już wytrzymać. Wstałem i poszedłem do kibla. Chciałem się wyrzygać, jednak nie miałem czym. Od kilkunastu godzin miałem w ustach jedynie alkohol. Żołądek wykręcało mi w każdą stronę. Skakał z góry na dół, zwijał się i kurczył. Wyplułem z siebie tylko trochę żółci. Obmyłem twarz i wróciłem na miejsce. K. zaśmiała się.

- Jednak wymiękłeś.

- Zdarza się.

Po chwili znów mnie cofnęło. Ruszyłem w stronę kibla. To samo. Katusze nad muszlą i ledwie odrobina wyplutej żółci. Ona siedzi tam i trzyma fason, ja klęczę nad pociągowym kiblem i staram się za wszelką cenę puścić pawia. Wkurwiłem się na siebie. Zacząłem z klasą, kończę jak robak. Nienawidziłem się za to. Powinna była iść z kimś innym. Wróciłem na miejsce, K. patrzyła na mnie z uśmiechem. Nie spojrzałem na nią.

- Hej – zaczepiła. Nie odpowiedziałem.

- Na co się wściekasz?

- Na nic – skłamałem tak nieudolnie, że było mi jeszcze bardziej wstyd.

- Przecież widzę…

- Na siebie! Pasuje? – przerwałem jej, podnosząc głos. Poczułem się przez to jeszcze gorzej.

Poszedłem do kibla trzeci raz. I czwarty. Do końca drogi nie odezwałem się do niej ani słowem.

***

Wysiedliśmy z pociągu. Przestało padać. Nieco otrzeźwiałem. Ciągle byłem na siebie wściekły. Wzmocniłem uchwyt na rączce parasola i cisnąłem nim ile sił na tory. Połamał się. Nieco mi ulżyło.

- Co ty…? – K. nie dokończyła myśli. Była nieco zdezorientowana.

Zeskoczyłem z peronu, żeby podnieść parasol.

- Zostaw – K. próbowała powstrzymać mnie przed wejściem na torowisko.

Podniosłem połamany parasol. Zacząłem iść torami, czekając, aż z naprzeciwka nadjedzie pociąg. Nie nadjechał. Potknąłem się o jeden z podkładów i upadłem na tory. K. zeskoczyła i pomogła mi wstać. Do samego domu szliśmy spokojnie, w milczeniu.

- Nigdzie mnie już nie zapraszaj, widzisz, co wyprawiam – tymi słowa pożegnałem się i poszedłem do swojej bramy.

***

Spędziłem w swoim łóżku dobę. Nie wstałem się napić, nie wstałem się odlać. Większość czasu przespałem. Kiedy nie spałem, czułem się jak ciepłe, mokre gówno, które wycierane, zamiast zostać na papierze, jeszcze bardziej rozmazuje się po rowie. Nie chciałem umrzeć. Chciałem spać. Najlepiej przez kilkadziesiąt kolejnych lat i obudzić się wtedy, kiedy wreszcie przyjdzie czas. To był mój czyściec. Chciałem wiedzieć, co robi K., co myśli. Nie mogłem tego wiedzieć. Nie mogłem zadzwonić, napisać. Nie mogłem do niej iść. Dlaczego czułem się tak podle? Bałem się, że stało się to, czego starałem się uniknąć. Bałem się, że coś do niej poczułem i zaprzepaściłem jakiekolwiek szanse.

***

Poniedziałek był jednym z najgorszych dni w moim życiu. Nie mogłem już uciec w sen. Musiałem być na wszystkich zajęciach, spędzić go z ludźmi o czystym sumieniu, którzy rozmawiali i śmiali się. Uciekałem od nich. Uciekałem od ich serdecznych spojrzeń, od ich żartów. Chowałem swój żal, trzymałem go dla siebie, wzbudzając swoją apatyczną postawą niechęć do siebie. Nigdy z taką niecierpliwością nie oczekiwałem wieczoru.

Zadzwoniłem do T. Opowiedziałem mu wszystko ze szczegółami.

- Dojebałeś – stwierdził.

- Wiem.

- Stary, przeproś, pogadaj, nie odcinaj się – udzielał oklepanych rad. – Ona jest wpatrzona w ciebie jak w rysunek…

- Nie! – przerwałem. – Nie jest. Ubzduraliście to sobie oboje.

- No może masz rację – niechętnie przytaknął. Obojgu zależało, żebym wreszcie kogoś znalazł.

***

Kolejnego dnia wyszedłem na pociąg. Jechałem odbyć kolejny dzień praktyk. Pomyliłem godziny, wyszedłem dziesięć minut za późno. Musiałem czekać godzinę na kolejny.

Na stacji zobaczyłem K. Schowałem się za filarem, wsiadłem do pociągu na drugim jego końcu. Już na pierwszej stacji nie wytrzymałem. Wstałem i zacząłem iść przez tabor, szukając jej.

- Cześć. Mogę? – zapytałem, kiedy wreszcie ją znalazłem.

- Pewnie – odpowiedziała bardzo sympatycznym tonem.

Usiadłem i westchnąłem.

- Przepraszam…

- Przestań – przerwała. – Każdemu się zdarzy. Miej tylko trochę więcej dystansu do siebie.

- Nie jesteś wkurwiona?

- Nie – zapewniła. – Ale przyznam, że trochę się wystraszyłam.

- Przepraszam.

- Zapomnijmy o tym, ok? – Zakończyła temat.

Rozmawialiśmy o spektaklu, o jej pracy, moim stażu i kilku innych mniej ważnych rzeczach. Takiej ulgi jak wówczas nie czułem nigdy.

Zrozumiałem jeszcze jedno. To nie K. była powodem mojej depresji w ciągu ostatnich dni. Nie popadłem w ten podły stan, bojąc się o moje relacje z nią. Kiedy wreszcie ją przeprosiłem i zobaczyłem, że naprawdę nie ma mi za złe mojego zachowania, poczułem się swobodnie i spokojnie. Nie myślałem już o niej bez przerwy. Nie byłem w niej zakochany. Kolejna ulga. Powodem mojego dwudziestoczterogodzinnej ucieczki w sen był wstyd. Ten najgorszy, najboleśniej kłujący – wstyd przed samym sobą.

***

Listonosz przyniósł mi paczkę. Rozpakowałem ją i wyjąłem z niej płytę. Włożyłem krążek do odtwarzacza i usiadłem. Pośród wersów usłyszałem „panthomime”. Zerwałem się z fotela i zacząłem grzebać w szufladzie. Wreszcie znalazłem zaproszenie do teatru pantomimy, które kilka miesięcy wcześniej dostałem za donację krwi. Wszedłem na stronę internetową teatru. Sezon się kończył, nie zostało wiele spektaklów. Wybrałem „Bachantki” Eurypidesa. Zadzwoniłem do K.

- Mam prawie darmowe bilety na pantomimę. Chcesz się wybrać?

- Jasne! Dziękuję. Kiedy? Na co? – Cieszyła się.

Podałem K. szczegóły. Byliśmy umówieni.

***

Po niemal roku mieszkania w domu rodziców K. zaczęła coraz poważniej myśleć o powrocie do Wrocławia. Decyzję podjęła szybko. Jeszcze szybciej znalazła mieszkanie.

- Musiałam zamienić się z koleżanką w pracy – zaczęła opowiadać o natężeniu obowiązków. – Potrzebowałam teraz pierwszych zmian, we wtorek i czwartek oglądam dwa ostatnie mieszkania, a w środę idziemy do teatru. Padam na twarz.

- Nie przejmuj się, jeszcze trzy tygodnie i będziesz miała spokój. Odpadną ci dojazdy, będziesz miała więcej czasu – nie umiałem powiedzieć niczego mądrzejszego. – Ale imprezy na działce ci nie odpuszczę.

 - Ja też jej nie odpuszczę – oboje się zaśmialiśmy.

***

K. zaczęło gryźć życie na garnuszku. Ja byłem zachłyśnięty swoim ponad półrocznym okresem nieróbstwa i nie zamierzałem tego stanu rzeczy zmieniać. Rok akademicki dobiegał końca, staż, na którym nie robiłem prawie nic, również. Od leniwego lata dzieliły mnie już tylko trzy tygodnie. Tymczasem moje oszczędności kurczyły się w galopującym tempie. Niespodziewanie zaproponowano mi pierwsze od kilku miesięcy płatne zajęcie.

- Potrzebujemy na trzy dni ludzi do punktu informacyjnego na Stadionie podczas festiwalu piwa – powiedział marketingowiec z instytucje, w której odbywałem praktyki.

- Biorę to – nie byłem zafascynowany tą propozycją, ale rozsądek wygrał z pragnieniem serca.

Zaczęliśmy w piątek około południa. Wspólnie z kolegą doszliśmy do wniosku, że bylibyśmy niewiarygodni, gdybyśmy na festiwalu piwa siedzieli o suchym pysku. Zatem przepijaliśmy swoją przyszłą wypłatę. Stan naszych kont przed i po festiwalu nie uległ zmianie.

Pierwszy dzień minął szybko i przyjemnie. Zamknęliśmy nasz punkt i wsiedliśmy do tramwaju. Dostałem sms od K. Pytała, co robię.

- Cześć – zadzwoniłem do niej. – Co u ciebie?

- Co robisz? – ponowiła pytanie z smsa. – Mam ochotę gdzieś wyskoczyć dzisiaj.

- Wracasz do domu, czy zostajesz tutaj? Właśnie jadę na dworzec, chcę zdążyć na pociąg o dwudziestej dwadzieścia.

- Kurde…

- Co się stało?

- Siedzę w tym wcześniejszym i właśnie ruszył.

- To wysiądź na Grabiszynie i poczekaj na mnie – zaproponowałem spontanicznie. Nie liczyłem na pozytywną odpowiedź.

- Okej, to do zobaczenia – zakończyła rozmowę.

***

Wysiedliśmy z pociągu i skierowaliśmy się do pizzerii. Zamówiłem jedną pizzę i po piwie. W lokalu transmitowali mecz otwarcia Mistrzostw Europy w piłce nożnej. Pierwszą połowę oglądaliśmy z zaangażowaniem, w drugiej nasze zainteresowanie meczem nieco spadło.

- Zobacz. Coś mi tu sterczy – odwróciła się do mnie i wskazała palcem miejsce pod swoim okiem.

- Nie widzę nic.

- O, zobacz tu – chciała, żebym dotknął jej twarzy.

Nie, pomyślałem. Nie, nie, nie. Nie zaczynajmy. Spojrzałem jednak w jej oczy. Były jasne jak jej skóra i włosy. Ich kolor przypominał błękitne niebo przysłonięte cienką, ledwo widoczną warstwą chmur.

- Wciąż nic nie widzę – odparłem.

- Mam tu taki mały wypustek na skórze i chyba odłożyło mi się na nim trochę pudru. Widzę go cały czas kątem oka – nachyliła ku mnie jeszcze mocniej.

- Nic nie widzę, ubzdurało ci się coś.

Wreszcie rozczarowana poszła do łazienki, żeby zmyć, zetrzeć albo zerwać wyimaginowany defekt. Zadzwonił P., kumpel z osiedla.

- Co robisz?

- Jestem z K. w pizzerii.

- O proszę, proszę…

- Następny…

- Długo będziecie siedzieć?

K. wróciła do stolika.

- Pewnie do końca meczu.

- Ja jestem w pociągu. Jak wysiądę, biegnę do domu obejrzeć końcówkę i się zdzwonimy.

- Dobra, na razie – rozłączyłem się.

- Kto dzwonił  - spytała K.

- P. chce wyskoczyć na jakieś piwo, właśnie wraca pociągiem do domu.

- Super! Dawno go nie widziałam. Jakieś pomysły?

- Pójdziemy do mnie do piwnicy. Tam niczego nie brakuje.

Piwo robiłem sam, więc w piwnicy było go pod dostatkiem. Często zapraszałem tam znajomych późnymi wieczorami, kiedy nie chciałem przeszkadzać swoim domownikom.

Usiedliśmy we trójkę na pustych skrzynkach. Butelki z piwem stawialiśmy na taborecie. Rozmawialiśmy o niczym. W pewnym momencie jednakże stóp K. napotkała pod taboretem na moją. Zaczęła naciskać czubem swojego buta na mój, szukała mnie wzrokiem.

***

Spośród wszystkich moich wad najgorszą jest moja umiejętność przenikania ludzi. Nie da się mnie okłamać. Zawsze wiem, kiedy ktoś mija się z prawdą, często domyślam się, jak jest w rzeczywistości. Czasami żałuję, że nie mogę jak dziecko uwierzyć w kłamstwo i zapomnieć o sprawie. Nienawidzę być okłamywanym.

Dwa dni po wyjściu na pizzę i dwa dni przed spektaklem pantomimy K. poinformowała mnie smsem, że nie może iść. Tłumaczyła się przełożeniem przez właściciela mieszkania, które miała wynajmować, wizyty i negocjacji. Nie uwierzyłem. Trzymałem telefon w ręce, a nerwy zaczęły dawać mi się we znaki. W tym momencie dał o sobie znać messenger.

„Napisałbyś <<jedne drzwi>> czy <<jedna para drzwi>>?” To N., znajoma ze studiów, z którą wspólnie zgłosiliśmy chęć pisania dla nowego magazynu otwierającego się w instytucie dziennikarstwa. Wiedziałem, że zna odpowiedź na to pytanie. Intuicyjnie opowiedziałem się za pierwszą opcją. Język polski był naszym wspólnym hobby. Oboje mieliśmy niezłego pierdolca na punkcie gramatyki, słowotwórstwa i wszystkich innych elementów mowy. Choć nie rozmawialiśmy już od jakiegoś czasu, nasze dyskusje na jego temat potrafiły ciągnąć się godzinami. Podniecało mnie to bardziej niż jej obłędne ciało.

„Dobrze! Grzebałam trochę, bo nie byłam pewna. Wreszcie znalazłam zasadę, że w pary dobieramy tylko części garderoby”.

Zatem wieczór miałem już zajęty. Przy okazji rozwiązałem jeszcze jeden problem.

***

Znowu lało. Temperatura też nie rozpieszczała. Wysiadłem z zerówki na Placu Orląt Lwowskich i przeszedłem na drugą stronę ulicy. W butach miałem już mokro. Odwróciłem się jeszcze w kierunku przystanku i zobaczyłem, że N. wysiadła z kolejnego tramwaju. Nie do wiary. Była w spódnicy. Moje źrenice eksplodowały. Jej długie nogi wyglądały jakby spod fidiaszowego dłuta. Golf opinał duże, jędrne cyce, a zarzucona na niego garsonka dodawała jej szyku. Pod wpływem wilgoci, jej długie szatynowe włosy zaczęły się lekko falować. Efekt całości odrobinę psuł delikatnie przyduży nos. K. brakowało nieco do ideału, szczególnie w cyckach. Była jednak pewnym urzeczywistnieniem wyobrażenia o niewinnej leśnej nimfie. Jej jasne skóra i włosy podkreślone błękitem oczu nasuwały obraz mickiewiczowskiej Zosi. Kręciło mnie to niebywale. Jednak wówczas kształty N. zupełnie zdominowały moją wyobraźnię. Palant mi drgnął.

Nie wpadłem na genialny pomysł, żeby przed spektaklem przeczytać sztukę. Na szczęście nie tylko ja. N. zapamiętała jednak więcej wizualnych szczegółów. Moją uwagę przez większą część spektaklu przykuwały jej nogi.

Byłem nieco onieśmielony. Odprowadziłem N. na przystanek, z którego odjeżdżał jej autobus. Na ten wieczór nie proponowałem niczego więcej. Spytałem jednak o nadchodzący weekend.

- Robię imprezę na działce – zacząłem. – Wiesz, grill i tak dalej. Nie chcesz wpaść?

K. też miała tam być. Pieprzyć to. Niech przyjdą obie.

- Przepraszam, nie mogę. Jadę z siostrami nad morze.

Kurwa mać.

- No nic, szkoda – odpowiedziałem.

***

Znalazła mnie praca. Nieszukana pojawiła się i obróciła moje cudowne w swojej beznadziejności życie o sto osiemdziesiąt stopni.

- Kiedy miałbym zacząć?

- Jutro.

- Ok. Ale od razu mówię, że w weekend mam już coś ustalone i trudno byłoby mi to odkręcić.

- Właśnie w weekend byś się przydał.

- Wybacz, nie spodziewałem się tej propozycji.

- No dobra.

Zacząłem ostro zapierdalać.

***

Jestem cholernie gościnny. W upalną sobotę wszystko dopiąłem na ostatni guzik. Grill, wędzarnia, zakąski, świece, skoszona trawa, jednorazowa zastawa, radio na baterie, pen-drive z gigabajtami muzyki, napoje, piłka, rakietki do badmintona i przede wszystkim zapas piwa. Ci, na których najbardziej mi zależało, przyjechali.

Mięso wędziło się zgodnie z planem. Z biegiem dnia nabierało koloru i zapachu. T. i B. pilnowali grilla. Od południa do późnej nocy jedliśmy, piliśmy, słuchaliśmy muzyki i rozmawialiśmy.

Późnym wieczorem dostałem sms. Pijana N. dobijała się do mnie znad morza. Pisaliśmy długo. Odszedłem od stołu i usiadłem przy ognisku, które rozpaliliśmy, żeby uzyskać światło. Cieszyłem się. Wróciłem do stołu po kilkudziesięciu minutach z szerokim uśmiechem.

- Co się cieszysz? – spytała E.

- A co? Mam płakać?

Wszyscy patrzyli na mnie.

- Ej… - zacząłem wreszcie. – Jak laska pisze do mnie po pijaku i gada głupoty to chyba spoko, nie?

- O czymś nie wiemy? – spytał T.

- Nie musicie wszystkiego wiedzieć – odpowiedziałem i pokazałem mu serdecznego fucka.

- Nie wiem – powiedziała E. – ale jest spora szansa, że to spoko.

- To czemu jej nie zaprosiłeś dzisiaj? – K. siedziała przy stole.

- Nie mogła przyjechać – rzuciłem lakonicznie, gapiąc się w brudny talerzyk.

Wyludniało się. Zostaliśmy już tylko we czwórkę. K., T., E. i ja. T. i E. odeszli nieco, zajęli się sobą. Ja grzebałem w ognisku niczym nudzące się dziecko. K. siedziała sama przy stole. Wreszcie podeszła. Wzięła patyk i zaczęła grzebać razem ze mną. Wrzuciliśmy do ognia szklankę i patrzyliśmy, jak pęka. Bawiło nas to. Zaczęliśmy się śmiać.

- Odprowadzisz mnie chociaż kawałek? – spytała.

- Chcesz już iść?

- Tak, robię się śpiąca.

- Zaraz wracam – zwróciłem się do E. i T.

K. pożegnała się z nimi. Szliśmy powoli i rozmawialiśmy o jakimś głupim filmie.

- Możesz mnie tu zostawić – powiedziała, gdy wyszliśmy z ogródków.

- Odprowadzę cię pod dom.

- Dzięki – uśmiechnęła się.

Z powrotem biegłem. Nie wiem po co, ale biegłem.

- Odprowadziłeś? – spytał T. Implikował coś innego.

- Odprowadziłem.

E. i T. wpadli na genialny pomysł. Rozbili swój namiot za dnia i na trzeźwo. Mnie jak zwykle geniuszu zabrakło. Zawinąłem się w śpiwór i położyłem na ławce. Drugi raz w życiu spałem pod gołym niebem i było to najlepsze spanie, jakie pamiętam.

Rano odkapslowałem śniadanie. T. usłyszał i wybiegł z namiotu.

- No, no, kolego. Beze mnie?

Odkapslowałem śniadanie i jemu.

- Ruszyło coś w końcu? – czekałem na to pytanie.

- Wy dalej swoje?

- Ona jest wpatrzona w ciebie jak…

- Nie jest! – przerwałem T. – Wiem, że chciałbyś, żebym wreszcie kogoś znalazł, ale to są twoje życzeniowe obserwacje.

- Nawet E. to zauważyła.

- E. myśli tak samo jak ty.

- Nie stuknąłbyś jej?

- Stary, trzeba by być pedziem, żeby nie mieć na nią ochoty.

- No to co ci przeszkadza?

- Chcę mieć święty spokój, rozumiesz? Ile razy zaproponowałem jakieś wyjście, zawsze miała wymówkę. Nie mam ochoty na gierki.

- A ta, z którą wczoraj pisałeś?

- Jest spoko…

- Ale?

- Wygląda na to, że umiemy gadać tylko na jeden temat.

- Nie mam już siły do ciebie.

Nie mieliśmy pojęcia, która jest godzina. Wszystkie telefony się rozładowały.

- Włączcie radio – E. zawsze miała głowę na karku.

Posłuchaliśmy chwilę muzyki, wreszcie nadali serwis informacyjny. Była ósma. Z działki wydostaliśmy się przed jedenastą.

***

W niedzielną noc padało. Rano wyszedłem na dworzec kilka minut wcześniej niż zwykle. Minąłem zwisający ociężale nad ogrodzeniem czyjegoś domu krzak róży. Kwiaty były mokre i wciąż zbyt śpiące, by strząsnąć z siebie krople deszczu. Zatrzymałem się. Były piękne. Biało różowe. Chwyciłem najbujniejszy i zbliżyłem do nosa. Pachniał cudownie. Mogłem stać tak cały dzień i wąchać go, aż wywąchałbym z niego całą słodką woń. Kwiat dał mi dużo energii, poczułem się wypoczęty.

Wszedłem na peron i obejrzałem się w tył. K. szła kilkadziesiąt metrów za mną. Spojrzałem w jej kierunku. Gdy mnie zobaczyła, spuściła wzrok. Była smutna. Wiedziałem, o co chodzi.

- Cześć.

- Hej.

- Jak się czujesz? – spytałem.

- Już w porządku. Wczoraj było ciężko.

- Zostało jeszcze pół butelki twojego wina.

- Tylko tyle wypiłam? – wydawała się być zaskoczona. – Czułam się, jakbym wypiła co najmniej dwie.

- Kiedy ją kończymy?

- Nie wiem. Mam tyle na głowie.

Wsiedliśmy do pociągu. K. mówiła cicho. Przebijał się przez nią smutek. Cały czas patrzyła się na swoje buty.

- Kiedy masz jakiś urlop? – spytała.

- Nie mam – odpowiedziałem szybko. Milczeliśmy dwie lub trzy sekundy, które zdawała się trwać dużo dłużej. – Czemu pytasz?

Patrzyłem na nią. Wreszcie podniosła wzrok.

- Tak tylko.

Uśmiechnąłem się do niej. Niepewnie odwzajemniła uśmiech.

***

Przez kolejny tydzień widzieliśmy się co rano. Coś z nas zeszło. Zaczęliśmy rozmawiać tak swobodnie jak nigdy dotychczas. Przestaliśmy czuć opór przed wzajemnym szturchaniem, szczypaniem i prowokacyjnymi złośliwościami. Sąsiadami mieliśmy być jeszcze przez kilka dni. Ta świadomość wyzwoliła w nas odwagę.

Nie zaczęło mi nagle zależeć na K. Po prostu przestałem się opierać. Jeśli ma być tak miło, to czemu nie?

***

Wyprowadziła się. Po jej pierwszej nocy w nowym mieszkaniu napisałem do niej sms.

„Jak pierwsza nocka?”

„Dziwnie. Chyba zapuściłam w domu za długie korzenie.”

Pisaliśmy tak długie godziny. Wreszcie zadzwoniła do mnie.

- Gdzie jesteś?

- Jeżdżę po mieście. Zaraz będę pod głównym gmachem uniwersytetu.

- Ile tam zabawisz? – była niecierpliwa.

- Niedługo.

- Jestem na Ostrowie.

- Kurczę… - nie mogłem czekać, miałem sporo pracy. – Muszę lecieć dalej.

- Może spotkamy się we wtorek? – zaproponowała. – Wracam do domu, muszę zabrać jeszcze kilka rzeczy.

- Jasne! – chciałem ją zobaczyć.

Praca pokrzyżowała jej plany. Albo tylko tak powiedziała. Nie przyjechała do domu. Byliśmy w ciągłym kontakcie.

***

Pracowałem w kulturze jako techniczny. Była upalna niedziela. Obsłużyłem wydarzenie  i czekała mnie kilkugodzinna przerwa. Zadzwoniłem do K.

- Co powiesz na pizzę na obiad?

- Teraz?

- Teraz.

- Wstałam godzinę temu. Ile masz czasu?

- Jakieś trzy godziny.

- Chyba się nie wyrobię.

No weź nie pierdol, pomyślałem.

- A co byś powiedział na jutro? – spytała. – Jadę do domu. Weźmiemy wino i pójdziemy na jakiś spacer.

Byliśmy umówieni.

***

Miałem wolny dzień. Byłem u fryzjera, dermatologa i mechanika. Załatwiwszy wszystko, wróciłem do domu. Wierzyłem, że kobietę można zmiękczyć czekoladą. Kupiłem najsłodszą, jaką znalazłem. Napisałem do K.

„18?”

Na odpowiedź czekałem dłuższą chwilę.

„Wiesz co, jest strasznie gorąco. A mi tak dobrze z tatem i mamem”

„No to 20. Będzie chłodniej.”

„Wiesz co, chyba dzisiaj nie. Muszę się najeść i naprzytulać”

Szukała usprawiedliwienia. Celowo się infantylizowała. Nie cierpiałem takiego zachowania. Spieprzaj, pomyślałem.

„Ok”, odpisałem lakonicznie. K. już dla mnie nie istniała.

Gdybyśmy się wtedy spotkali, poszłoby. Wiedzieliśmy o tym oboje. Pocałowalibyśmy się i poszli się ruchać. Później trzeba byłoby sobie coś powiedzieć, coś wyznać. Z jakiegoś powodu tego nie chciała. Jej sprawa.

Ale ja nienawidzę zabawy w kotka i myszkę.

***

S. jest niska i koścista. Ma mysie włosy, szare, podkrążone oczy i zapadnięte policzki. Jej palce są powykręcane. Porusza się anemicznie i bez gracji. Nigdy do mnie nie mówi. Nawet wrzeszczę do niej sfrustrowany, ona stoi niewzruszona. Jest wierna, czego ja nie mogę powiedzieć o sobie. Za każdą próbę wychylenia się coraz silniej mi dopierdala. Wtedy pragnę jej jeszcze bardziej. Zadaje ból, który nie rani. Ból, bez którego trudno żyć, bo euforia, która ogarnia mnie, gdy go nie ma, jest tak olbrzymia, że gubię się w swoich zmysłach. 

Oceń ten tekst
Adrian Holecki
Adrian Holecki
Opowiadanie · 5 grudnia 2017
anonim