Pamiętniki z wakacji

Maciek "Bocian"

Czas…, tyle go utraciłem tkwiąc w tym patologicznym związku.

Ale od początku.

Znaliśmy się od szkoły średniej, ja byłem w trzeciej klasie technikum ona w czwartej liceum. Początkowo tylko się kolegowaliśmy, ale ze względu na jej urodę
i wstępnie jak uważałem zajebisty charakter, zacząłem się w niej podkochiwać.

 

Aż tu nagle….

 

Pierwszy kosz….

 

Drugi kosz….

 

Nie poddawałem się. I nagle bach…. Trzeci kosz.

 

Nie przeszkodziło nam to w dalszym kumplowaniu się. Widocznie to nie był jeszcze ten czas, żeby ewoluować z relacji koleżeńskich do relacji partnerskich. Kumplowaliśmy się jakieś trzy, czy cztery miesiące. Gdy nagle…, ni stąd, ni z owąd, siedząc pod jej domem na ławce zaczęliśmy się całować – a był to wieczór pamiętam, wczesna jesień, było jeszcze ciepło.
Zaczęło się od tego, że położyłem głowę na jej kolanach, tak po koleżeńsku. Nogi wyciągnąłem wzdłuż ławki. Ona siedziała oparta plecami o ogrodzenie ogrodu. Zerkałem na nią bez ustanku. Ona spoglądała zaciekawiona moją osobą, rozmawialiśmy.

 

Dużo wtedy rozmawialiśmy. Chyba najwięcej w ciągu całej znajomości.

W pewnym momencie ona przekręciła się tak, że nie zwalając mnie ze swoich ud, położyła głowę na moich. Chwilę później jej głowa była już wyżej, co raz wyżej, aż w końcu leżała na mojej klatce piersiowej.

Chwila ciszy…, zamarliśmy na chwilę, nie używając żadnych słów, bo były zbędne.

 

Pierwszy pocałunek, długi, namiętny, tak wyczekiwany.

 

To był najcudowniejszy dzień mojego młodzieńczego życia.

 

Następnego dnia zaprosiła mnie do siebie na obiad. Chciałem bardzo, ale strasznie się krępowałem.
Byłem w tym czasie u szczytu tzw. buntu młodzieńczego. Miałem długie blond włosy, roztrzepane, przetłuszczone. Wzorowałem się na Kurta Cobain’a. Rozciągnięte swetry, podarte jeans’y, trampki. Nie żebym miał problemy z higieną,
bo kąpałem się regularnie, każdego dnia, tylko włosy co trzy/cztery dni.


Dlatego wizyta u niej wydawała mi się niezbyt dobrym pomysłem, ale cóż, nalegała więc poszedłem.

Związek kwitł, po skończonej szkole ja poszedłem na ochotnika do wojska. Ojciec miał znajomości, dlatego bycie zawodowym żołnierzem wydawało mi się najrozsądniejszym wyjściem. Miałem możliwość szybkiego awansowania.
Ona po liceum zapisała się do szkoły policealnej na rehabilitantkę. Dojeżdżała codziennie 40 km do szkoły.

Pierwsze rozłąki były straszne, ale konieczne. Wyjeżdżałem na trzymiesięczną szkółkę do Torunia. Łzy zbierały się
w kącikach oczy. Te spojrzenia…, mówiące: „…zostań, nie zostawiaj mnie…”.

 

Okres szkółki zleciał w miarę przyzwoicie. Przez pierwszy miesiąc ona odwiedzała mnie w Toruniu, z kolei zaraz
po przysiędze pojechałem na pierwsza przepustkę do domu.

 

Dalej już było z górki. Średnio co dwa tygodnie się widywaliśmy, albo ona przyjeżdżała do Torunia, albo ja jeździłem
na przepustki.


Po trzech miesiącach wróciłem do Braniewa, gdzie miałem odsłużyć pozostałe dziewięć miesięcy. Wtedy już mogliśmy spotykać się codziennie.

 

W związku z tym, że miałem w porządku przełożonego, oraz fakt, że pochodziłem z miasta, w którym służyłem. W domu bywałem każdego dnia, zaraz po zajęciach. Kiedy kadra zawodowa opuściła jednostkę, ja wychodziłem zaraz za nimi.
Każda chwilę spędzaliśmy razem. Przez kolejne miesiące nie dopuściliśmy do żadnej rozłąki. Kochaliśmy się na zabój, świata za sobą nie widzieliśmy.

 

W jednostce służyłem drugi rok. Zostałem jako nadterminowy. Tego roku nasza jednostka wystawiała zmianę w Iraku. Chciałem jechać, wszyscy znajomi z jednostki chcieli.

 

Zgłosiłem się, jednak etat jaki mi zaoferowano mijał się z moimi uprawnieniami. Piechota – zwykły szeregowiec, czyli pierwszy front, patrole, warty. To co było tam najryzykowniejsze. W domu na wieść o moim wyjeździe nikt się nie ucieszył.

I Anka i matka prosiły abym zrezygnował.

 

Posłuchałem…, zrezygnowałem.

 

Tego lata miałem zaplanowany urlop w większym gronie znajomych. Wyjazd na festiwal rockowy (zapomniałem wspomnieć, że ja i Anka byliśmy z dwóch różnych światów, ja rock’man ona laska z dyskoteki).

 

Niestety…, w związku z obstawianiem Iraku, połowa jednostki była oddelegowana i nie było komu pełnić służb
na kompanii. Urlop mój odwołano…, załamka. Kolega z pracy (bo służba nadterminowa była traktowana już jako praca zawodowa), powiedział żebym się nie martwił, że zna lekarza, który za 50 zł wystawi mi zwolnienie na ile będę chciał
i pojadę na ten festiwal.

Posłuchałem…, jeszcze tego samego dnia zadzwoniłem, umówiłem się na wizytę…, poszedłem…, pościemniałem
i mam…, zwolnienie na bodajże tydzień.

 

Niestety…, zwolnienie przydało się szybciej, niż tego oczekiwałem.

 

Pech…, albo może inaczej, szczęście w nieszczęściu.

 

Następnego dnia, poszedłem z kumplem nad rzekę.


Skoczyłem ze skarpy.


Skoków wykonałem kilka, ale ten jeden, ostatni był pechowy. Podczas wybijania się ze skarpy, ta się ukruszyła. Poleciałem w głową w dół z przeświadczeniem, że będzie ok. Nie było, zanurzając się w rzece wykonywałem obrót. Planowo miałem wypłynąć na plecach, tak jak w poprzednich skokach.

 

Nie wypłynąłem.

 

Próbując wykonać obrót, wbiłem się barkiem w dno rzeki. Poczułem jakby przeskok mięśnia, jak przy zastanych kościach, strzeli i jest ok.

 

Życie przeleciało mi przed oczami, taki jakby skrót wszystkich chwil mojego życia w jednym ujęciu. Odpływałem, podświadomie jednak walczyłem dalej. Jakby we śnie silnie chciałem wrócić do bliskich. Zacząłem się szamotać.

Udało się…, udało się zaczerpnąć powietrza, po chwili wypłynąłem na brzeg, w miejscu, w które wpadłem wody
po kolana…. Ręka wisiała mi bezwładnie, z tyłu w okolicach łopatki miałem odstającą gulę, jakby mi kość ze stawu wyskoczyła. Taka była wstępna diagnoza, dwóch specjalistów, moja i Lewego. Kumpla, który w tym czasie był ze mną.

 

Jednak rentgen pokazał co innego.

 

-„Typowo książkowe złamanie…”. Powiedział dyżurujący wtedy lekarz.

 

-„Złamanie szyjki i główki kości ramienia prawego, Elbląg, ortopedia…”.

 

Jeszcze tego samego dnia przewieziono mnie na odział ortopedyczny w Szpitalu Miejskim w Elblągu. Operacyjne zespolenie kości. Blacha, 16 śrub i dwa wystające z barku pręty.

 

W związku na poważną kontuzję moja dalsza służba była nie możliwa. Przez rok siedziałem na zasiłku i rehabilitowałem się. Zabiegi miałem w zakładzie, w którym pracowała moja dziewczyna.

 

Rok ….

 

Kariera żołnierza zakończona i brak możliwości kontynuacji służby sprawił, że zacząłem zastanawiać się nad swoją przyszłością.

 

Co dalej?

 

Studia…, wspólnie z młodszym bratem i kumplem postanowiliśmy złożyć papiery na studia. Początkowo uderzyliśmy
w Gdańsk. Ja złożyłem papiery na politologię i kulturoznawstwo. Półtora punktu zabrakło aby się dostać.

 

Co dalej?

 

Inny kumpel zasugerował Olsztyn, dodatkowy nabór wrześniowy. Teologia. Pomyśleliśmy…, w sumie czemu nie. Łatwiej się przenieść z kierunku na kierunek, niż aplikować od początku.

 

Papiery złożone, czekamy na wyniki. Dostaliśmy się, hurra!!!

 

Miejsca w akademiku załatwione, nie mogliśmy się doczekać aż przeniesiemy się do Olsztyna.

Studia…, kolejny czas rozłąki. Pierwszy rok wyglądał tak, że widywałem się z Anką tylko w weekendy. Sto kilometrów
to niedaleko, można jeździć. Średnio co dwa tygodnie ja byłem w Braniewie, każdy następny weekend Anka przyjeżdżała do mnie do Olsztyna.

 

Jakoś było.

 

Dawaliśmy radę.

 

Drugi rok studiów, zarówno Anka jak i dziewczyna kumpla zdecydowały, że tez chcą studiować. Złożyły papiery, dostały się, miejsca w akademiku też się znalazły. Na początku nie było szans, żebyśmy zamieszkali razem, ale w przyszłości….
Okres pobytu na studiach był dla nas czasem próby. Większość czasu spędziliśmy na imprezach. Pierwsze kłótnie, zawsze po alkoholu…, separacje jedno czy dwu dniowe.

 

Było źle…, to wtedy, podczas jednej z takich separacji, w moim łóżku wylądowała inna kobieta. Mimo tej tzw. separacji przyznałem się Ance do wszystkiego. Związek był w zawieszeniu. Jakiś czas….

 

Wróciliśmy do siebie, po raz kolejny…, mieszkaliśmy razem już chyba z drugi rok. Za namową przyjaciół przeprowadziliśmy się do prywatnego akademika na brzezinach.

 

Jacek i Kaśka, parka za namową której przenieśliśmy się na brzeziny, oni mieszkali na pierwszym piętrze, my centralnie pod nimi. Zajebiści ludzie, przynajmniej w tamtym okresie naszego życia. On pochodził z kaszub, Kaśka była z naszego miasta.

 

Pobrali się dosyć szybko, tzn. szybciej niż mi przyszło do głowy choćby się oświadczyć. Po ślubie mieszkali jeszcze jakiś czas w Olsztynie, po czym przenieśli się do Gdańska. Tam wynajmowali mieszkanie, z kolei na Kaszubach stawiali dom. Piękny dom sto metrów od jeziora, na górce.

 

Któregoś pięknego dnia, podczas naszych odwiedzin, zabrali nas do tego domu.
Nie zapomnę do śmierci zachwytu Kaśki, jak nas oprowadzała i omawiała każde pomieszczenie w tym domu. Osiem sypialni, już nikt nie będzie spał
na podłodze podczas przyjacielskich zlotów. Garaż, osobny warsztat do majsterkowania. Marzenie każdego człowieka. Oni je realizowali.

 

My po studiach wylądowaliśmy w Warszawie. Anka jako pierwsza znalazła tam pracę, ja dołączyłem do niej po miesiącu. Pracowała w szkolnej świetlicy, ja imałem się różnych, chwilowych zajęć.


Na starcie call center i sprzedaż powierzchni reklamowej w sieci: strony internetowe, banery itp.
Później ankiety telefoniczne, praca w fundacji z narkomanami. Dalej stacja benzynowa, był czas, że aplikowałem do policji, jednak ani razu nie pojechałem na egzaminy.

 

W międzyczasie otrzymałem ofertę pracy w domu dziecka. Pierwsza praca w zawodzie wyuczonym. Do tego, jak się później okazało zajebista, dzieci tam się znajdujące były rewelacyjne. Każde z rodzin patologicznych, ale były słodkie, kochane, przez pracowników tej placówki.

 

Praca ta była kolejną próbą dla naszego związku. Ponieważ zmiany były w godzinach popołudniowych przeważnie. Od 13-21:00, albo od 21-9:00 a w weekendy 9-21.00 i 21-9:00. Mieliśmy dużo problemów w związku z tym. Mijaliśmy się każdego dnia. Padła decyzja, zmieniam pracę na system dzienny. Sesja rozsyłania CV po placówkach szkolnych.

 

Mieszkając w Warszawie zaczęliśmy myśleć o podróżowaniu, takie marzenie Anki, odwiedzanie egzotycznych krajów. Moim marzeniem jeszcze z dzieciństwa było posiadanie motocykla. Jednak Anka była ważniejsza. Skakałem wokoło niej jakby była jakąś księżniczką. Posiłki przyrządzałem ja, sprzątałem po jedzeniu ja, zmywałem ja, ona czasami zmyła łazienkę.

 

Pierwszą stancję, którą wspólnie wynajmowaliśmy zamieszkiwaliśmy z osobą trzecią. Kamila, tak miała na imię. Niska brunetka o urodzie z lekka azjatyckiej. Niezwykle sympatyczna osoba, która później stała się pretekstem zmiany mieszkania.


Anka była zazdrosna. Zazdrosna o to, że w kuchni z nią rozmawiam, mówiłem jej:
- Zacznij gotować, to ty będziesz więcej spędzała czasu w kuchni i wtedy ty nawiążesz z nią lepszy kontakt.

Jednak zażądała zmiany mieszkania. Przez jakiś czas szukaliśmy. W między czasie pozwalaliśmy sobie na realizację jej marzeń. Nasz pierwszy wspólny urlop w Grecji na wyspie Rodos. Piękne rejony, można się w nich zakochać.

 

Mieszkania szukaliśmy dalej, oddalaliśmy się od siebie. Sesja wysyłania CV trwała, z różnymi skutkami, jeździłem
na rozmowy do szkół prywatnych, po lekcjach pokazowych cisza. Nikt się nie odzywał, aż do czasu. To był jakoś początek roku szkolnego jak zadzwonili do mnie z jednej ze szkół, na zastępstwo 7 godzin tygodniowo nauczania wychowania
do życia w rodzinie. Już na rozmowie dyrektorka zasugerowała, abym rozpoczął studia podyplomowe z informatyki,
bo od kolejnego roku będą wolne całe etaty.

 

Posłuchałem, zapisałem się na SGGW w Warszawie.

 

Zapierdol niesamowity.

 

40 godzin tygodniowo w domu dziecka, przeważnie brałem nocki (w tym co drugi weekend pracujący), 7 godzin tygodniowo w szkole, po godzinach jako kurator społeczny na Grochowie walczyłem z patologią. Zjazdy weekendowe
na SGGW w te dni, kiedy nie pracowałem akurat w domu dziecka. Wyobraźcie sobie, że znajdywałem nawet czas, żeby Ance posiłki robić i po nich sprzątać.

 

Tak trwałem przez rok.

 

Oddalaliśmy się od siebie co raz bardziej. Podczas gdy wszyscy znajomi się chajtali lub zaręczali, my tkwiliśmy ciągle
w tym samym miejscu.

 

Przyszedł w końcu taki czas, kiedy to jedna z zaprzyjaźnionych par miała się oświadczać, tnz. przyjaciel miał oświadczyć się swojej wybrance, pomyślałem i ja, że to chyba czas najwyższy.


Wykorzystując fakt planowanych oświadczyn w gronie znajomych, podpytałem o szczegóły Ankę. Rozmiar palca, jakie złoto, itd.


Zbliżał się czas kolejnego wyjazdu na urlop. Celem była Turcja. Wykupiliśmy wycieczkę w biurze podróży.
Polecieliśmy…, po wylądowaniu, zanim dotarliśmy do hotelu, zrobiło się już ciemno. Bez kolacji, głodni, postanowiliśmy zjeść coś w pobliskim barze.


Po jedzeniu poszliśmy na plażę. Podziwialiśmy piękno tej krainy. Zapytałem:
- …a co byś powiedziała, jakbym chciał się Tobie oświadczyć?” – Jej reakcja była zaskakująca.

Nie wierzyła.

 

Wyjąłem więc pierścionek z pokrowca od aparatu, założyłem na palec i poprosiłem o rękę. Była w szoku, była szczęśliwa, takie stwarzała wrażenie.


Pobyt uznaliśmy za udany.

 

Wróciliśmy do Polski, trzeba było uczcić fakt zaręczyn, podwójnych. To był lipiec, pamiętam bardzo dobrze. Tak w lipcu się oświadczyłem.

 

Kolejny miesiąc, wesele kumpla, bardzo dobrego kumpla, prawie brata, przyjaciela. Byliśmy tam razem z Kaśką i Jackiem. To tam zapadła decyzja o wspólnym wyjeździe na wakacje. Trzeba było tylko kierunek wybrać.

 

Wybraliśmy…, Tunezja.

 

Pięknie to wszystko na zdjęciach wyglądało. Więc szybko i bez dłuższego namysłu zakupiliśmy bilety.
I tu zaczyna się prawdziwa zabawa. Początek i koniec wszystkiego. Skutek nieprzespanych nocy, morza wylanych łez, terapii psychologicznych, faszerowania się medykamentami.

 

Zacznijmy.

 

Wszystko zapowiadało się rewelacyjnie. Super wakacje w super towarzystwie. Naprawdę, uwielbialiśmy z Anką tych ludzi. Tyle wspólnie spędzonych chwil. Całe studia, wycieczki, imprezy, to byli nasi ludzie. Tacy jak my. Mogliśmy jednego dnia się z nimi pokłócić, ale drugiego lecieliśmy do siebie wzajemnie z przeprosinami, bo wytrzymać bez siebie nie mogliśmy.

 

Tak więc.

 

Dla nas to był już drugi wyjazd w ciągu urlopu, gdyż miesiąc wcześniej byliśmy we wspomnianej Turcji, gdzie na plaży się oświadczyłem. Trochę finansowo nas to zrujnowało, ale…, kto bogatemu zabroni. Hehe.

 

Mieliśmy odłożone pieniądze na ten wyjazd, więc decyzja była wręcz natychmiastowa.

Lecimy do Tunezji, hotel zarezerwowany all inclusive, a co. Z wielką niecierpliwością czekaliśmy na ten dzień. Na lotnisko jechaliśmy na dwa samochody, ponieważ Jacek z Kaśką mieszkali w okolicach Gdańska a my po powrocie wracaliśmy
do Warszawy.


Ruszyliśmy…, to dziś…, już jesteśmy w drodze. Startujemy wszyscy z Braniewa. Jedziemy siódemką w stronę Gdańska.


W drodze ciągle na łączach. Jacek pędził ile fabryka dała swoim Vento, mu ledwo dawaliśmy radę Renówką, mniejszy silnik, niby ekonomiczniejszy. Dojechaliśmy, jesteśmy na lotnisku. Teraz akcja szybkiego wypakowania się, żeby nie płacić za parking. Następnie musieliśmy odstawić gdzieś auta. Całe szczęście Jacek pracował w pobliżu lotniska i tam mogliśmy zostawić nasze samochody.

 

Auta odstawione, maszerujemy zadowoleni drogą w kierunku lotniska, gdzie czekają na nas nasze kobiety. Dotarliśmy…, Wszyscy zadowoleni, przed czasem oczywiście, kierujemy się w okolice miejsca odpraw.


Odprawa, ucieszeni wszyscy, tylko minus taki, że dostaliśmy osobne miejsca w samolocie. Tzn. Kaśka z Jackiem bliżej początku samolotu, ja z Anką pod koniec.


Wylądowaliśmy, szczęśliwi jak małe dzieci co to lizaka dostały, o który tam mocno prosiły, wręcz wymuszały między regałami sklepowymi.

 

Pięknie, pogoda rewelacyjna, kierujemy się w stronę naszej rezydentki, czekamy na pozostałych i ruszamy.
Syf niesamowity, pobocza jezdni zasypane śmieciami, aż serce się kraje, że takie piękne okoliczności przyrody
są zaniedbane. Plastiki, papiery folie, puszki, stare zniszczone opony. Wszystko można było tam znaleźć. Ale to nic. Jedziemy dalej. W drodze z lotniska mijamy różne miejscowości Suse, Monastyr i w końcu…, nasza docelowa Mahdija.


Dojeżdżamy do naszego hotelu. Piękny ośrodek, niczym pałac, majestatyczna budowla Hotel El Mansour. W środku wyłożony marmurami z wielkim holem. Zakwaterowaliśmy się…, czas na rekonesans. W pierwszej kolejności zapoznaliśmy się z hotelem, gdzie co jest, dla nas było super. Uradowani, nie ukrywaliśmy swoich emocji. Obczailiśmy gdzie jest basen, bar i stołówka, oraz najszybszą drogę do pokoju.

 

Super, czas rozpocząć urlop. Zaczęliśmy od posiłku, po podróży byliśmy głodni i zmęczeni. Także obiad i…, relaks przy basenie. Darmowe drinki, które co prawda zawierały śladowe ilości alkoholu, ale w smaku były dobre. Proste w swej konstrukcji, pseudo ”wódka” plus sok bądź napój gazowany. Na ten gorąc chłonęliśmy wszystko co w płynie i w wielkich ilościach, dlatego fakt małej ilości alkoholu był w tym wypadku uzasadniony. Pić dużo ale się nie napić.


W pobliżu hotelu mieliśmy plażę i morze śródziemne. Przepiękne widoki, przejrzystość wody była tak wielka, że stojąc nawet po szyjkę zanurzonym widać było własne stopy. Mijał pierwszy dzień, wymęczeni i wymoczeni od wody wróciliśmy do swoich pokoi. Standard w pokojach hmmm…, jakiś był, ale do trzech gwiazdek miał daleko. Meble jakby sprzed wieków, łóżka też do wygodnych nie należały. Ale co tam…, to były wakacje a poza tym nie przylecieliśmy tu siedzieć
w pokojach.


Kolejny dzień, w planach wycieczka po okolicach, spacer plus zwiedzanie w celu zapoznania się z miastem. Gorąc sprawiał, że Jacek co chwila chował się w cieniu, nie wiedzieć czemu, cerę miał z lekka podobną do tubylców. Ciemna karnacja, brunet, wszystko by się zgadzało. Mimo to, unikał słońca kiedy i jak tylko mógł.

 

Spacer zakończony, powrót do hotelu i powtórka z dnia poprzedniego. Kąpiele w basenie, zjeżdżanie na zjeżdżalni, kąpiele w morzu, drinki, przekąski, kolejne drinki, tańce. Animatorzy prowadzili zumbę, po kilku drinkach naszła ochota
na zabawę, więc przyłączyliśmy się do tłumu. Bawiliśmy się świetnie, tak świetnie, że nie zauważyliśmy jak jeden
z barmanów zaczyna podrywać żonę kumpla. Dopiero kiedy do stolika przyniósł dziewczynom piwa z pianką, a na niej sokiem wyrysowane serduszka, spostrzegliśmy, że coś jest nie tak.


No ale przecież dziewczyny są z nami, zadowolone z życia, mają co chcą, no i jak wtedy myśleliśmy, są rozsądne
i w głowie też mają poukładane.

 

Mijały kolejne dni. Wszystkie wyglądały podobnie, no z małymi ubarwieniami. Złapaliśmy kontakt z barmanami, poprosiliśmy aby wieczorem zabrali nas na jakąś lokalną potańcówkę. Udało się, w drodze do klubu rozpiliśmy flaszkę polskiej wódki. O jak tym „ciapatym” nasza wódka smakowała, pili ja bez popijania. Oderwać się od flaszki nie mogli.
No ok, jesteśmy w klubie, chłopaki, którzy nas tam zabrali uprzedzali przed natrętnymi przyjezdnymi i sąsiednich państw m.in. z Libii i Algierii.

 

W klubie wszyscy bawiliśmy się dobrze, nasze kobiety były cały czas pod naszą obserwacją, tańczyliśmy z nimi naprzemiennie, a w przypadku kiedy my odpoczywaliśmy to zostawały pod opieką naszych „ciapatych”.

 

Impreza należała do udanych, pobawiliśmy się, cało i bezpiecznie wróciliśmy do swoich pokojów hotelowych. Następnego dnia śniadanie, basen, kąpiele morskie, obiad, zakupy, basen, drinki, morze, drinki, kolacja, tańce, drinki i tak upływał czas.
Pewnego dnia, zauważyłem coś niepokojącego. Kiedy podczas spożywania posiłków, żona kumpla niepokojąco zaczęła wypatrywać kelnera, który od samego początki zwracał na nią uwagę. Poinformowałem swojego kumpla
o zaobserwowanych akcjach. W odpowiedzi powiedział, że Kasia specjalnie kokietuje Izzedine („ciapatego” barmana), ponieważ chce, aby on po objedzie oprowadził nas po mieście, pokazał ciekawe miejscówki itd. Początkowo pomyślałem, że ok, niech tak będzie. Skoro Jacek o wszystkim wie i daje na to przyzwolenie, to może faktycznie wszystko jest ok, tylko ja wyolbrzymiam.

 

Tak więc czas przejść do realizacji planów Kaśki i Jacka. Jedziemy w miasto, Izzedine miał do nas dołączyć po pracy. Kończył o 17:00, na 17:30 max 18:00 miał być. My wyruszyliśmy zaraz po obiedzie, koło 15:00 chyba było. Zaczęliśmy zwiedzać sami, po swojemu. Obeszliśmy wszystkie uliczki, znaleźliśmy jakieś cmentarzysko, przy którym smród nie pozwalał nam na spokojne zwiedzanie. Przyspieszyliśmy, obeszliśmy wspomniane miejsce z drugiej strony, lepiej…, Zobaczyliśmy ludzi kąpiących się w morzu. Skakali do wody z głazów wystających ponad jej powierzchnię. Jeden
z dzieciaków znalazł jeżowca. Był śliczny czarno-granatowy, cudowne stworzenie. Chcieli nam go wcisnąć, za kasę oczywiście, tylko co my z nim mamy zrobić?


Kontynuowaliśmy zwiedzanie, po drodze zaszliśmy do kawiarenki na zimny sok. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej. Czas spotkania z Izzedinem był co raz bliżej. Ruszyliśmy w wyznaczone miejsce.

 

Jesteśmy…, czekamy…, mija pól godziny a jego nie ma.

 

Kaśka jako jedyna nalega na to, aby zaczekać. To mnie zaniepokoiło. Nalegała, zaparła się wręcz nogami, że mamy czekać, nigdzie nie idziemy dopóki nie przyjedzie „ciapaty” (ona nie nazywała go oczywiście tak, a i my na początku mieliśmy o nim inne zdanie). Minęła godzina, jego dalej nie ma, Kaśka jako jedyna ma z nim kontakt, „… już jedzie, musiał zajechać do domu się przebrać”.

 

To mnie co raz bardziej utwierdzało e tym, że dzieje się coś niedobrego. Informowałem Jacka na bieżąco o swoich przeczuciach, …nie słuchał, …niedobrze. Może gdyby wtedy zareagował….

 

Spędziliśmy wieczór wspólnie z boyem hotelowym, nie pokazał nam nic, czego wcześniej sami nie zobaczyliśmy, mało tego na nasz koszt się najadł i napił.

 

W podziękowaniu za spędzony czas, za zaufanie mu, za miłą atmosferę Izzedine zaprosił nas do siebie do domu,
na prawdziwy tunezyjski obiad.

 

Suuuuper.

 

Rezydentka opowiadała nam o tym. Mówiła, że jeżeli będziemy mieli taką okazję, to koniecznie musimy spróbować. Podobno Tunezyjczycy są bardzo gościnni i pomimo ubogiego stylu życia potrafią zastawić się tak, jak na królewskich kolacjach, stoły pękają z przepełnienia.

 

Zgodziliśmy się, skoro rezydentka polecała, warto spróbować. Umówiliśmy się zatem na konkretny dzień i godzinę. Spod hotelu jechaliśmy taksówką. Izzedine wspomniał coś, że musimy po drodze zajechać po jego kolegę jeszcze, który chce nas poznać i w ogóle. Ok, powiedzieliśmy. Znalazł się i wspomniany kolega, zabraliśmy go w taksę, także ledwo się tam mieściliśmy sześć osób plus kierowca w zwykłej, małej osobówce.

 

No nic, jedziemy. Wyjeżdżamy z terenów turystycznych, gdzieś w głąb miasta. Życie wygląda tam zupełnie inaczej niż
w rejonach ośrodków turystycznych. Bieda rzucała się w oczy.

 

Dojechaliśmy.

 

Wysiadamy z zatłoczonej taksówki. Nareszcie, można rozprostować kości. Wszystkie budynki obskurne, identyczne, można by się pomylić chcąc po ciemku wrócić do domu. Izzedine prowadzi nas do siebie. W domu czekała cała rodzina. Matka, ojciec, ciotka, brat, nawet sąsiadka przyszła z pomocą aby nagotować dla gości. Czuliśmy się trochę jak jakieś zjawisko nadprzyrodzone, lub małpy w klatce. Wszyscy się nam przyglądali, nie spuszczali z nas oczu.

 

Do kompletu brakowało kuzynki Izzedina. Imienia teraz nie pamiętam, ale owszem, była bardzo ładna. Ciemne oczy, włosy, skóra. Uroczy uśmiech, nie można było go nie zobaczyć. Sylwetka szczupła, no po prostu rewelacyjnie wyglądała.
Podczas pobytu czuliśmy się super. To co opowiadała rezydentka, z tym jak Tunezyjczycy traktują gości, było prawdą.
W domu bieda, na ścianach plamy, grzyb. Meble ledwo się kupy trzymały. W Polsce takie warunki można zaobserwować
u totalnej mega patologii. Bo nawet jak jest biednie, to Polacy biedę przeżywają z klasą. Przynajmniej tej biedy tak nie eksponują. W domu Izzedina było skrajnie biednie, za to kobiety z gospodarstwa domowego zaskoczyły nas niesamowicie. Stół uginał się od nadmiaru jedzenia. Główną potrawą były regionalne ryby.

 

Ojciec Izzedina był rybakiem, w ślad jego szedł młodszy brat Mahomet. Rybactwo było ich głównym źródłem dochodu. Izzedine jak mógł, tak wspierał gospodarstwo domowe. Tak więc, posiłek zjedzony, wyszliśmy na balkon, skąd oglądaliśmy ceremonię zaślubin. Tak się ciekawie złożyło, że sąsiadka wychodziła za mąż a zaślubinom towarzyszyła karawana
z wielbłądów (panna młoda siedziała na pierwszym, w kolorowych szatach, okryta tak, że tylko oczy było widać, obsypana złotem). Całość wyglądała bajecznie. Pan młody na przystrojonym rumaku co rusz objeżdżał ów karawanę, wyczyniając
na koniu dziwne figury (stawiał rumaka do pionu, strzelał batem). Chwilę oglądaliśmy ten cyrk, do momentu, kiedy nie zniknął nam z oczu.

 

Wieczór udany, prawdziwa tunezyjska gościnność, stół syto zastawiony. Nikt nie wyszedł głodny.

Już wtedy zaczęły pojawiać się pierwsze symptomy zainteresowania się Anką przez kolegę Izzedina o imieniu Kemel. Ukryte uśmieszki, wymiana spojrzeń zdradzająca wzajemne zainteresowanie. No ale się nie dziwiłem. Anka była ładną kobietą, miała prawo się podobać każdemu. Przed dzień wyloty, umówiliśmy się w tym samym składzie na kawę, w kafejce nieopodal hotelu. Prócz naszych dwóch par przyszli Izzedine, Kemel i wspominana wcześniej kuzyneczka.

Kawa kawą, rozmowy rozmowami.

 

Teksty padające przy stoliku typu:
„-Maciek, moja siostra chciała by zostać twoją żoną.” -Ja odpowiadałem, że nie dziękuję, Anka jest moją narzeczoną.
W odpowiedzi dostałem:
-”…w takim razie Kemel ożeni się z Anką, Ty z kuzynką Izzedina a Izzedine z Kaśką. – Rozbawiło to nas wtedy. Tym bardziej, że przecież Kaśka od około pięciu lat była żoną Jacka.


No ale nic, potraktowaliśmy to jako formę żartu. Przynajmniej ja z Jackiem. Dziewczyny chyba wzięły to na poważnie. Tak czy inaczej, rozmowa trwała na dobre. Wymieniliśmy się wszyscy kontaktami. Oni wszyscy wówczas wydawali się tacy przyjaźni. Do nas zwracali się „bracie”, „przyjacielu”. Wierzyliśmy im w ich słowa. To było takie prawdziwe, myśleliśmy,
że zdobyliśmy nowe super kontakty, zawarliśmy nowe przyjaźnie.

 

Czas wylotu, przed zapakowaniem się w autokar, który miał nas odwieźć na lotnisko, pożegnaliśmy się z kim się dało.

No i ruszamy…, wracamy do domu.

 

Po powrocie do Polski, każdy z nas rozjechał się w swoją stronę. Jacek z Kaśką do Gdańska, my ruszyliśmy w stronę Warszawy. Wyjazd uważaliśmy za udany. Anka odnowiła kontakt z Kaśką, gdyż przez fakt wyprowadzki ich do Gdańska, jakby kontakt zmalał.

 

Na początku nikt nic nie podejrzewał. Anka wisiała ciągle na telefonie. Tłumaczyła się, że pisze z Kasią, więc nie miałem podstaw do jakichkolwiek obaw. Skoro pisze z Kasią to ok.

 

Do czasu….

 

Ja w tamtym czasie robiłem jeszcze podyplomówkę.

 

Anka, któregoś wieczora wyszła na imprezę z dziewczynami z pracy. No ok, każdy z nas miał prawo wychodzić na imprezy ze znajomymi. Oprócz znajomych wspólnych, każdy przecież miał znajomych z pracy.

 

Kontynuując…, wyszła na imprezę.

 

Jak wróciła to ja już spałem, co prawda przebudziłem się, bo do cichych ona nie należała wchodząc do pokoju. Zapytałem:
-jak było? – odpowiedziała pijana,
-fajnie…, -i tyle było z rozmowy.

Ja przekręciłem się na drugi bok a ona wzięła komputer i zaczęła z kimś pisać. Zapytana odpowiedziała, no że z Kaśką oczywiście.


Wstałem wcześnie bo musiałem jechać na zjazd. Byłem niewyspany, przez Ankę rzecz jasna. Wstałem…, ogarnąłem się
z grubsza. Zauważyłem, że mój komputer jest otwarty. Anka widocznie albo nie była świadoma czyj bierze, albo była tak pijana, że miała to w dupie. No dobra, to przecież nic wielkiego, że korzystała z mojego komputera, ufaliśmy sobie, nikt nie miał nic do ukrycia. Znaliśmy wszystkie swoje hasła, do facebook’a, poczty, konta orange.


No przynajmniej ja większość znałem, ponieważ zajmowałem się opłatami, więc….


No i ok, nic nie podejrzewając zasiadłem do otwartego już komputera. Zauważyłem, że Anka zalogowała się na nim,
na swoje konto na fb. Nic strasznego przecież, nie mniej jednak pamiętałem jak zacięciem uderzała w te klawisze, z jakim przejęciem poprzedniego wieczora prowadziła dyskusję na czacie, jaka była ożywiona. Postanowiłem sprawdzić tylko, czy aby na pewno pisała z Kaśką.

 

I bach….

 

Jak grom z nieba….

 

Jakbym czymś ciężkim w czerep dostał….

 

Pisała z Kemelem….

 

No niby to nic, pisała i co z tego?

 

Pisała…, jakie treści tam wyczytałem, czego ja się tam dowiedziałem. Nigdy bym nie podejrzewał, że po 15 prawie latach, po miesiącu od zaręczyn, ona była by w stanie takie rzeczy pisać do innego mężczyzny. Myślałem, że ja ją znam, że skoro przeżyliśmy razem połowę swojego życia, to wiemy komu co w głowie się dzieje. Czego chcemy od siebie.


Anka średnio radziła sobie z językami. Angielski miała co prawda w szkole średniej i na studiach, no ale wiemy jakie poziomy języków są na studiach. Jeżeli nie idzie się na studia językowe, to z nauki nici.
Maj nejm is Maciek, aj łork in skul… No mniej więcej coś takiego.


Zdziwiło mnie to wtedy, że zaraz po powrocie Anka zapisała się na kurs językowy. Była ambitną dziewczyną, więc może
to dlatego?
No nic, wracamy do tekstów jakie znalazłem w komunikatorze. W związku ze słabym angielskim, Anka używała translatora.


Słuchajcie, jak byście zareagowali, gdybyście znaleźli takie teksty:

„-… bardzo podoba mi się twój głos, chciałabym go ciągle słuchać…”,

„-… nie znam cię, ani twojej kultury, boję się do ciebie przyjechać…” .

Tego było bardzo dużo, to tylko najsłabsze z fragmentów, on ewidentnie zapraszał ją do siebie, pisał, że się w niej zakochał, że nie może bez niej żyć. Ona, początkowo nie było definitywnej odpowiedzi, widać było, że jest zainteresowana, jednak jeszcze brała wszystko z lekkim dystansem.

 

Jak byście zareagowali? Proszę zastanówcie się, bez względu jakiej płci jesteście. Pomyślcie chwilę, znajdujecie takie teksty, które pisze Wasz partner bądź partnerka. Co byście zrobili?

Ja pojechałem na wydział. Nie dawało mi to spokoju. Anka spała jak wychodziłem z domu. Kiedy zorientowałem się, że już wstała, napisałem do niej, w wiadomościach do niej wkleiłem fragmenty tekstów, które znalazłem. Zapytałem co to? Ona udawała głupią, mówiła, że nie wie o co mi chodzi. Powiedziałem jej co znalazłem po przebudzeniu się na moim komputerze. Ona zjebała mnie oczywiście, że jak to grzebię w jej facebook’u. Odparłem, że nie dało się tego nie zauważyć, ponieważ zostawiła zalogowane konto na MOIM, z zaznaczeniem na moim, komputerze.

 

Po powrocie rozmawialiśmy. Mieszkaliśmy wtedy jeszcze na stancji ze wspomnianą już Kamilą. Przeuroczą osoba. Idealną współlokatorką.
Anka zaczęła rzucać oskarżenia w moim kierunku, że ja coś mam do Kamili, że jakoś dziwnie nawiązałem z nią kontakt. Teksty typu:
-„… zauważyłam, że masz dobry kontakt z Kamilą, dużo ze sobą rozmawiacie w kuchni…”.
Lub
-„Kamila ci się podoba, przyznaj to, wolisz brunetki…”.

 

No kurwa dziwne nie?

 

Skoro robieniem posiłków zajmowałem się ja…, a posiłki przyrządza się w kuchni…, Kamila będąc głodna również w niej coś przygotowywała. To kuźwa normalne, że się do człowieka odezwę. Odparłem Ance, żeby zaczęła gotować lub chociaż sprzątać po posiłkach, to również złapie kontakt z Kamilą.

 

W rozmowie na temat jej kontaktów z Kemelem obiecała, że to było jednorazowe, że urywa z nim kontakt. Zażyczyła
za to sobie, abyśmy zmienili mieszkanie, zamieszkali sami, bez osób trzecich.

 

Zgodziłem się. Była moją narzeczoną. Mieliśmy razem planować dalszą przyszłość.

 

Znaleźliśmy idealne dla nas mieszkanie 41m kw. Duży pokój, z osobną kuchnią i łazienką. Zgodziliśmy się od razu. Bez zastanowienia. Pewnego dnia, zorganizowałem szybką przeprowadzkę, kilka rundek samochodem i wszystko zwiezione
i rozładowane. Anka była na starej stancji, ogarniała pokój po nas.

Jest…, mieszkamy sami…, mamy świetny pokój z dwoma rozkładanymi kanapami. Zawsze druga się przyda, jak ktoś
do nas przyjedzie.

 

Przez chwile była cisza…, spokój…, wydawało mi się, że Anka zmądrzała i urwała kontakt z Kemelem.

Nic bardziej mylnego. Po prostu była bardziej uważna.

 

Drugi raz złapałem ją na kłamstwie, kiedy chciałem zrobić opłaty za telefon. Mój i Anki. Miałem dostęp do obydwu kont.


Z ciekawości zajrzałem w bilingi….

 

I znowu ciach w łeb…, tępe narzędzie obiło mi mózgownicę.

 

12 minut rozmowy, z piątku na sobotę bodajże. 12 kurwa jebanych minut rozmowy z Kemelem. Skąd wiem, że z nim?
Bo miałem ten numer….

 

Oczywiście standardowo byłem daleko od Anki, więc rozmawiać nie mogłem. Messengerem wysłałem jej wycinek, screenshot z zaznaczonym fragmentem. Podpisując go co to ma być…? Początkowo próbowała się tłumaczyć. Mówiła,
że była z dziewczynami na piwie i to one chciały z nimi pogadać, i że wcale nie gadała z Kemelem tylko z Izzedinem.

Nie kupiłem tego, dobrze wiedziałem, że to numer Kemela, że coś do siebie mają, on wklejał jej na tablicy facebook’a piosenki reggae o tematyce miłosnej. Pamiętam dokładnie którą, Mesajah „Lepsza połowa”. Przez długi okres czasu nie cierpiałem tej piosenki. Oczywiście nie darowałem tym razem Ance. W domu zrobiłem jej awanturę. Ona, dostając przysłowiowy „opierdol”, dzwoniła w tym czasie do Kaśki i mówiła:

-„… widzisz, widzisz jaki on jest? …słyszysz go co wygaduje?”

 

Robiła ze mnie terrorystę, że niby bezpodstawnie zgarnia baty. Kaśka z resztą nie była lepsza jak się później okazało. Robiła identycznie jak Anka. Po cichu pisała ze swoim „kebabem”, jak Jacek jej zwracał uwagę to zwalała wszystko
na niego, robiła z siebie ofiarę, dzwoniła do Anki, że Jacek się awanturuje….

 

Komedia moi drodzy, po prostu komedia.

 

W związku z zaistniałą sytuacją i moje kontakty z Jackiem stały się ponadprzeciętnie częste. Pisaliśmy czy dzwoniliśmy
do siebie po każdej zdemaskowanej akcji.

 

Kolejne rozmowy, kolejne zapewnianie, że koniec kontaktów, już na pewno, już nigdy. Uwierzyłem bo chciałem uwierzyć.
Kochałem, robiłem wszystko co chciała, spełniałem jej marzenia o wyjazdach i jak mi się to zwróciło? Szkoda słów…, ale idźmy dalej.

 

Spotykaliśmy się z naszymi znajomymi, jeździliśmy raz my do nich, raz oni do nas. Anka nie chciała się odkleić od telefonu. Nawet podczas wyjazdu do przyjaciół z Działdowa, praktycznie podczas całego pobytu wisiała na telefonie. Albo zamykała się w kiblu, blokując w ten sposób dostęp potrzebującym, albo szła do innego pokoju, kładła się na łóżku i nawijała, nawijała i przestać nie mogła, kiedy zwróciłem jej uwagę odpowiedziała do słuchawki:

-„… słyszysz go? …słyszysz co on gada?”

 

I tak było w kółko. Kaśka nakręcała Ankę przeciwko mnie, a Anka nakręcała Kaśkę przeciwko Jackowi.

No nic…, wszyscy popełniamy błędy…, kolejna szansa na naprawę związku. Anka wyleciała z pomysłem, aby iść
do terapeuty. Początkowo każdy z nas miał iść osobno, każdy do innego, a następnie razem na terapię dla par. Pomysł był dobry, gorzej z wykonaniem, ponieważ ja nie czułem potrzeby pójścia do terapeuty, ponieważ nie uważałem, że to ja mam problem i odwalam, tylko Anka.

 

Ona poszła, przynajmniej tak mówiła, ja za nią nie chodziłem. Nie pilnowałem jej, chciałem jej wierzyć.

Pewnego pięknego dnia, poinformowała mnie, że z Kaśką i Monią (koleżanką z Olsztyna, z czasów studenckich) pojadą
do Berlina. Chcą trochę odpocząć, a tam mieszka Moni brat. Zgodziliśmy się z Jackiem, niech jadą, może im się wszystko poodmienia. Może zatęsknią….

 

Teraz na dobrą sprawę nikt z nas nie wie, czy faktycznie były w tym Berlinie, czy może poleciały do Tunezji do tych swoich fagasów. Nie myśleliśmy wtedy o tym. Wiem, że nam zależało na tym, aby sytuacja się poprawiła, więc godziliśmy się
na wszystko.

 

Dziewczyny po powrocie nocowały u nas na stancji. Ja nie rozmawiałem z żadną na jakikolwiek temat. Praktycznie czas pobytu u nas spędziliśmy osobno. Pomimo jednego pokoju uwierzcie, że się dało. Była osobna kuchnia, w której dziewczyny siedziały. Był moment, że Kaśka podeszła do mnie, stałem wtedy
na balkonie, paliłem papierosa, znowu, kolejnego, a był moment, że rzuciłem na jakiś czas. No dobra, w każdym razie…, Kaśka podeszła do mnie i zagadała:

-„…Bocianku, a czemu ty mnie na fb ze znajomych wyrzuciłeś, przecież ja Tobie nic nie zrobiłam…, to, że mam problemy
z Jackiem to tylko nasza sprawa.”

-…to, że wyrzuciłem Cię ze znajomych, nie oznacza jeszcze, że przestaliśmy nimi być…” – powiedziałem.

 

Pierdoliła mi nad uchem jeszcze jakiś czas, powiedziałem co o tym myślę, że wzajemnie buntują się przeciwko nam. Zaprzeczyła, ale w realu było inaczej.

 

Wieczór, daty nie pamiętam, jakoś po powrocie z wyjazdu dziewczyn.

Dzwoni telefon.

Jacek.

Odbieram i słyszę:
-„…Bocianku miałeś rację, przepraszam, że cię wtedy nie słuchałem. Miałeś rację, że Kaśka świruje z tym „ciapatym”. Wyobraź sobie…, pojechałem do Niemiec, chciałem kupić nowe auto. Szczęście w tym, że mi się nie udało…, ale słuchaj dalej. Wracam z wyjazdu, w domu czeka Kasia. Jeszcze progu nie przeszedłem jak oznajmiła, że chce rozwodu…,
że nigdy nie chciała mieszkać poza dużym miastem, …, że nigdy nie chciała tego domu.”

-…widzisz, już w Tunezji Ci o tym mówiłem. To jej zachowanie było zbyt podejrzane, ale nie chciałeś uwierzyć”. –Odparłem.

-„Wiem, przepraszam”.

 

Skłamałbym teraz, gdybym powiedział, że byłem w szoku słysząc słowa Jacka, nie byłem. Podejrzewałem, że coś większego się wydarzy. Powiedziałem o tym Ance, ta zaczęła bronić Kaśki,

-„… to prawda, że ona zawsze chciała do miasta…, …im się nie układa od długiego czasu…, …Jacek wymusza na Kasi seks i traktuje ją przedmiotowo”. – skomentowała.

-Słucham? Jacek Kaśkę traktuje przedmiotowo? Nie układa im się? Nie chciała tego domu?- oburzyłem się strasznie.

-To po jaki chuj godziła się na ślub? Po jaki chuj godziła się wyjeżdżać z miasta? Pytam się…, po jaki chuj chwaliła się tym domem, którego tak nie chciała? Osiem sypialni… – uniosłem się niesamowicie.

-Każda para będzie miała swój pokój jak przyjedzie, mówiła…, sam to słyszałem. Że niby w związku im się nie układa
i Jacek traktuje ją przedmiotowo? Para, która zwracała się do siebie tak pieszczotliwie, że aż do porzygu? Chlumecko…, Chlumku…, Bibka…, Bibulku… – ciśnienie mi rosło, coraz bardziej, nie potrafiłem przyswoić tych bredni.

Było od groma tych zwrotów, nie jestem w stanie ich wszystkich zliczyć. Im miało się nie układać? Kaśka, księżniczka,
do której uśmiechnął się los, bo trafiła na chłopaka z nie byle jakiej rodziny, mądrego, przystojnego, z kasą? Teraz mówi, że im się nie układa…,

- Chuja tam, – powiedziałem Ance.
- Bronisz jej bo obie jesteście takie same. Robicie nas w balona, że nie macie kontaktów z tymi kolesiami, tymczasem wieczorami zamykacie się w kiblach, śpicie z telefonami pod poduszkami, jak logujecie się na komputery, to wychodzicie do osobnych pomieszczeń. – To prawda, kolejny raz jak przyłapałem Ankę to również po powrocie z imprezy, wzięła komputer i poszła z nim do kuchni. Myślała chyba, że śpię…, nie spałem. Pod pretekstem wyjścia na fajkę wyszedłem
na balkon. Nie zwracała na mnie uwagi. Miała słuchawki na uszach.

W kuchennym oknie była zamontowana słomkowa roleta, teraz była opuszczona do samego końca.

Wspomniałem, że była słomkowa?

No właśnie…, była…, a jak to bywa w takich naturalnych rzeczach, nie są one idealnie równe i wbrew pozorom wszystko co się działo w kuchni było widać jak
na dłoni.

 

Anka siedziała przy stole, na którym stał jej komputer. W oknie otwarty był jakiś czat, wideo czat w dodatku. Po drugiej stronie był Kemel, on coś do niej gadał, ona go słuchała na słuchawkach, które z resztą sam jej kiedyś kupiłem. Leżał tam bez koszulki, coś gadał ona się uśmiechała i odpisywała mu. Była wypita i to zdrowo. Kolejny raz udowodniła, że robi mnie w balona, że składane obietnice są bez pokrycia.

 

Szok…. To co się ze mną działo, przerastało najśmielsze oczekiwania. Depresja, nerwobóle w klatce piersiowej, ataki płaczu. Momentami nawet myśli samobójcze. Ale…, byłem dzielny. Trwałem jeszcze przy niej z nadzieją. Bo przecież zdrady nie było, wszystko da się jakoś wytłumaczyć.

 

Prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. Spaliśmy na osobnych łóżkach. Anka robiła w tym czasie kurs z integracji sensorycznej pamiętam. Jeździła wtedy do swojej koleżanki z pracy, która miała dwie córki. Wykonywała na nich ćwiczenia, które z kolei nagrywała na aparat cyfrowy. W zależności od potrzeb, jeździła do niej raz lub dwa razy w tygodniu.

 

Za którymś razem, zostawiła komputer na wierzchu. Chciałem upewnić się na ile była szczera, po raz kolejny składając
mi obietnicę, że urywa kontakt z tamtym kolesiem, że się poprawi, chodzi do terapeuty itp. itd.


A więc…, komputer leży na łóżku, na którym spała. Była mega bałaganiarą. Nawet łóżka nie potrafiła pościelić, żeby
to jakoś wyglądało.

 

Otworzyłem komputer Anki.

 

Zalogowałem się bez podawania hasła, nie umiała tego ustawić. Próbowałem odpalić przeglądarkę, aby zalogować się
na jej facebook’u. Niepowodzenie, zmieniła hasło. Z jednej strony pomyślałem, nic się nie dowiem, ok. Może to i lepiej, może nie będę się schizował, może tym razem była prawdomówna.

 

Niestety…, zajrzałem w historię przeglądanych stron. Chyba nie wiedziała, że wszystko automatycznie jest zapisywane
w historii. Miałem każde zdanie, które tłumaczyła w translatorze. Wszystko z datami i godzinami. Wpadłem w szał, napisałem jej, że jest ździrą, że mnie okłamuje cały czas. Nie zgadniecie, niby była u koleżanki a tymczasem w jakieś pół godziny znalazła się w domu. Na logikę tego nie szło wziąć…. Podobno koleżanka mieszkała na drugim końcu miasta.

 

Wróciła do domu. Ja siedziałem zaryczany, spuchnięty cały od płaczu, zanosząc się zapytałem:

-„… dlaczego? …jak to? … to niemożliwe, obiecywałaś…”.

To był punkt zwrotny…, zacząłem się pakować, napisałem do znajomych, że żyć mi się nie chce, że przegrałem z arabem.
Zadzwoniła Ania z Kamilem, powiedzieli:

-„… dosyć tego, przeprowadzasz się do nas, przynajmniej na jakiś czas. Masz godzinę żeby się u nas znaleźć…”.

Zanim wyszedłem zamknąłem się w łazience, totalnie mi odjebało…, chciałem powiesić się za pomocą kabla na klamce.

 

Za wysoki jestem, brak mi odwagi by to zrobić. Awanturę naszą usłyszeli sąsiedzi…, przybiegli bo chcieli pomóc, oczywiście to ja zostałem tym złym, bo ja się darłem na całe mieszkanie, ja ryczałem zamknięty w łazience (a z łazienki wszystko się niosło po wentylacji). To mnie uznali za świra, nie miałem szans się wytłumaczyć. Wyglądałem jak śmierć, spuchnięty od płaczu, oczy czerwone, łzy nie przestawały lecieć.

 

Zabrałem najpotrzebniejsze rzeczy w walizkę i wyszedłem z domu. Anka jeszcze kawałek wybiegła za mną, jakby dopiero do niej zaczynało docierać co się dzieje. Zatrzymywała mnie, jednak nie było szans na to, abym wrócił.

Pojechałem do Ani i Kamila. Mieszkałem u nich jakiś czas, w międzyczasie przeglądając oferty mieszkaniowe. Obejrzałem 5 różnych pokoi, zdecydowałem się na ostatni. Na ostatni tydzień przed przeprowadzką na nową stancję wróciłem
do mieszkania, gdzie była Anka. Nie mieliśmy praktycznie żadnego kontaktu ze sobą. Nie było żadnej konstruktywnej rozmowy.

 

Decyzja zapadła…, koniec.

 

W nowym mieszkaniu zamieszkałem z początkiem Grudnia. Z Anką widziałem się jeszcze kilka razy. Część spotkań było uzasadnionych. Mieliśmy wspólne auto i chcieliśmy je sprzedać. Pomogłem jej to zrobić, większość kasy wzięła ona. Nigdy nie byłem materialistą. Kasę miałem gdzieś. Chciałem się uwolnić i jak najszybciej zapomnieć.

 

Spotkaliśmy się planowo jeszcze dwa razy, ona zazwyczaj przyjeżdżała do mnie. A to pomóc jej z komputerem,
a to po prostu pogadać.

 

Pewnego razu, jakoś po moich urodzinach, przyjechała. Pamiętam byłem ostro przeziębiony, ale zaproponowałem jej,
że jeżeli ma ochotę, możemy napić się po drinku, że została mi butelka wódki po urodzinach.

 

Zgodziła się.

 

Zrobiłem po drinku…, wypiliśmy, ja byłem chory i senny. Ona to zauważyła i zapytała, czy może sprawdzić sobie dojazd.

 

Zgodziłem się, bo czemu miałbym się nie zgodzić.

 

Przymrużyłem oko, jakoś praktycznie przez sen pożegnałem się z nią.

 

Wyszła…, ja zasnąłem. Kiedy się obudziłem, na ekranie komputera miałem odpalonego mojego facebook’a z czatem, który prowadziłem z Anetą, na temat tego, co kiedyś się między nami wydarzyło.

 

Jebana, nawet po rozstaniu potrafiła przetrzepać moje konto.

 

Nam się upiekło, byliśmy co prawda zaręczeni, ale oprócz auta nie mieliśmy żadnych zobowiązań względem siebie, czy też wspólnych majątków, o które mogli byśmy się kłócić.

 

Gorzej było z Jackiem i Kaśką….

Pięć lat po ślubie…, świeżo wybudowany dom nad jeziorem…, szlak.

 

Jacek próbował wszystkiego co mu tylko do głowy przyszło. Zabierał Kaśkę do kościoła, był pewien, że ona jest pod wpływem jakiegoś uroku, że podczas wspomnianego obiadu w Tunezji rzucono na nią jakieś zaklęcie.

Podobno zaczęła Koran czytać.

 

Sam byłem w szoku jak mi to opowiadał.

 

Szkoda chłopaka, to naprawdę bardzo dobry człowiek, każdy kto go zna to potwierdzi. Dziewczyny były zmówione przeciwko nam, wzajemnie nas obgadywały i oczerniały. Więc o opinię…, raczej nie do nich.

 

No więc, po pewnym czasie i Jacek się poddał.

 

Zgodził się na rozwód.

 

Co najgorsze, musiał spłacić Kaśkę w 50% z działki i domu, pomimo, że jej wkład w to wszystko był śladowy. Suka miała tupet…, zjebała kolesiowi życie i jeszcze oskubała go jak mogła.

 

I jedna i druga sprowadziły sobie swoich „ciapatych” do polski. Anka wyszła za Kemela raptem po ośmiu miesiącach.

 

Kaśka? Chwilę później…, Jakoś w lutym pamiętam, chyba w walentynki.

 

No nic.

 

Życie toczy się dalej. Ja z perspektywy czasu jestem Ance wdzięczny, bo dzięki niej i Kemelowi przejrzałem na oczy. Zacząłem realizować swoje marzenia, szukać nowych zajęć, zainteresowań. Kupiłem pierwszy motocykl. Marzyłem o tym od dzieciństwa, a Anka…, tylko mnie blokowała z tym:

-„… a gdzie będziesz go trzymał? … a za co? … zabijesz się.”

 

Liczyło się tylko to, co ona chciała.

 

Egoistka pieprzona.

 

Teraz jestem sobą, poznaję nowe osoby, każda z nich coś wnosi do mojego życia. Byłem nawet już dwa razy zakochany, raz bez wzajemności, drugi raz bez szans na wspólną przyszłość. Raz związałem się na dłuższy czas z kobietą, jednak jej charakter…, osobowość…, nie tego chciałem. Nie tego oczekiwałem od życia, chcę być szczęśliwy a wtedy nie do końca byłem, na pewno nie byłem samotny, i nie byłem nieszczęśliwy. Ale tez nie byłem szczęśliwy tak, jak tego chciałem. Nie byłem sobą, nie mogłem.


Historia tego związku się zakończyła z mojej inicjatywy, musiała się zakończyć.

 

Zacząłem poszukiwać szczęścia ponownie…, muszę przyznać…, że jest szansa…, że jest obok mnie i uśmiecha się
do mnie.

 

Jeżeli okaże się, że to szczęście puka do drzwi mojego serducha…, być może opisze je w innym opowiadaniu.

Trzymajcie się. Do następnego.

 

Oceń ten tekst
Maciek "Bocian"
Maciek "Bocian"
Opowiadanie · 13 czerwca 2017
anonim